środa, 16 grudnia 2009

poniedziałek, 14 grudnia 2009

W drodze z Likir do Hemis Shukpachan














































































































































































14.07.2009
Obudzilam sie stosunkowo wczesnie, bo o 6:30, co ostatnio nieczęsto mi sie zdazało:) Niestety za oknem chmury na niebie...a tak chcialam, aby bylo piekne blekitne niebo..no coz.. moze sie wypogodzi, a jak nie to poczekamy na kolejna szanse nastepnego dnia:).
Na sniadanko w Lhukhil Hotel zaserwowano nam omlet puls lokalne chapati. Ale jedzenie to tylko drobnostka...jakze niesamowite towarzystwo mialam. Rene i Ingrid spotkalam dzien wczesniej, a wydawalo sie, ze namy sie od wiekow. Smiechy, opowiadania, wyglypy...az szkoda bylo sie rozstawac. Dziewczyny namawialy mnie, abym zostala jeden dzien dluzej, ale serducho wzywalo mnie w droge..czulam, ze chce chodzic, ze potrzebuje isc dalej, potrzebuje zmiany. Dlatego z pewnym zalem podziekowalam i po smutnym pozegnaniu wyruszylam w droge.
Bylo okolo 8:30, gdy moje nogi skierowaly sie na szlak. Poczatkowo musialam przemierzyc czesc wioski Likir, ktora do tej pory byla mi calkowicie nieznana. Najpierw droga prowadzila po bardzo plaskim terenie, w pewnym momencie schodzila gleboko w dol, az dochodzilo sie do poziomu rzeki, po to aby za chwile z powrotem wdrapac sie na wzgorze:) Kawalek dalej konczyla sie wioska Likir i zaczynala pustka:). Hen daleko widzialam grupe ludzikow zmierzajacych w podobnym kierunku, ale byli bardzo vbardzo daleko, wiec nie martwilam sie o meczace tlumy. Spacerowalam przed siebie, rozmyslalam... droga byla plaska, niebo stawalo sie coraz bardziej niebieskie i chmury znikaly jedna po drugiej. Zyc nie umierac:)
Ku mojemu zaskoczeniu w pewnym momencie na horyzoncie pojawila sie jakas osobka. Poczatkowo szla droga na sasiednim stoku, potem zeszla w moim kierunku. Ja dreptalam sobie dalej w strone pierwszej przeleczy tego dnia Probe La (3700 m npm). Podejscie nie bylo strome, lekki pagórek i nawet sie nie zmeczylam:) Niemniej na samej przeleczy wiatry dawaly o sobie znac. Popstrykalam fotki, poodziwialam piekne widoki na okoliczne szczyty. W tym czasie tajemnicza osobka z tylu dogonila mnie.. I tu niespodzianka. Prosba o zrobienie fotografii i wielkie wow...Spotkalam Anke z Czestochowy, a obecna mieszkanke Warszawy:) Nie ma jak dziwne spotkania na krancach Ladakh:) Nawet nie przypuszczalam, ze moge spotkac takiego ufoludka jak ja:)..Anka tez podrozuje sama, jest podroznikiem z serca, zwariowana, sympatyczna. Ojj jak milo spotkac takie osobki na swojej drodze. Poza tym juz nieco tesknilam za Polska, dlatego mozliwosc porozmawiania z polska dusza, molziowsc pouzywania naszego "sz", "cz", "dż" byla zbawieniem:).
To dopiero zaczely sie pogaduchy:):) Nawet nie wiem jak szybko dotarlysmy do pierwszej wioski Sumdo. Po drodze minelysmy grupe okolo 10 Holendrow, ale nie przywiazalysmy wiekszej wagi do ich obecnosci.. w koncu bylysmy zaaobsorbowane opowiadaniem, wymiana pogladow, jednym slowem trajkotaniem:):) Wioska Sumdo okazala sie skupiskiem 4 domkow, ukrytych w gaszczu drzew, krzewow. Wczesniej jednak czekalo nas przejscie przez rzeke, wielkie wodne rozlewiska na lace, az dotarlismy do pierwszej zabudowy. Wioska mala, ale jak widac mozna zbladzic nawet tu...Okazalo sie, ze szlak minelysmy, gdyz tuz przy wiosce odchodzil w gore i mijal wioske gora. Dobrze, ze mieszkancy byli na tyle mili, ze pokierowali zbladzone istotki. Ale i tu male skolowanie. Drogi sie rozchodzily, jedna szla na jeden stok, druga na drugi. Anka obklejala plastrami obtarte nózie, a ja poszukiwalam drogi do raju. Ostatecznie udalo sie. Droga omijala wioske pnąc sie pod gore w waski wąwóz, ktory wił sie przez kilka zakretow. Bylo tak cicho, tak sielankowo. Nam oczywiscie buzie sie nie zamykaly:):)
Podejscie prowadzilo do kolejnej przeleczy - Chagatse La (3849 m npm). Tu niestety co jakis czas mijalismy sie z czlonkami grupy holenderskiej. Podejscie jedna bylo bardzo proste. Gorzej z wiatrem na samej przeleczy. Nie bylo mozliwosci usiedzenia za dlugo:)
Kilkadziesiąt metrow za przelecza rozpostarl sie przed nami przepiekny widok na doline, gdzie znajdowala sie kolejna wioska na naszej drodza Yangtang. Wioska ulokowana byla na malym niesamowicie zielonym plaskowyzu. Ta zielen promieniowala w calej dolinie. Wokolo pustynne gory, szaro-brazowe zbocza, a tu nagle taka zielen....rzepak, kwitnace krzewy róz, zielone uprawy zboza. Ahhh.. sielankowo!!! Byłam zachwycona!!
Do wioski dotarlysmy okolo poludnia. Biorac pod uwage nasze wczesnijesze plany, w tym miejsu nasze drogi mialy sie rozejsc. Anka bowiem zaplanowala sobie nocleg w Yangtang, a ja z kolei w Hemis. Zadnej z nas nie pasowalo jednak, aby pozmieniac plany. Czulam wyrzuty sumienia, bo tak dobrze nam sie rozmawialo...ale jednak serce podpowiadalo mi, aby isc dalej. Czulam, ze powinnam isc, ze pozotanie w pustej wiosce nie ma sensu, nie czulam tego...Anka z kolei byla lekko podziebiona, wiec chciala poleniuchowac w lozku, badz udac sie do pobliskiego klasztoru.
Ostatecznie postnowilysmy oddac sie chwili:) Postanowilsymy spedzic jakis czas razem w sioce a potem spontanicznie zadecydowac. Najpierw obchodzilysmy wioske wzdłuż i wszerz. Potem sprawdzilysmy 4 homestay (wsezdzie 300 inr/os), a na koniec zasiadlysmy w samym centrum wioski, tuz przy wielkim kle modlitewnym. Ojjj.. jakiz to tutaj ubaw mialysmy. Az ciezko przytoczyc te wszystkie zabawne sytuacje i hostorie jakieprzychodzily nam do glowy. Samo miejsce, gdzie sie zanjdowalysmy nazwalysmy "Yangtang main square", a warto dodac, ze byla to przestrzen 10x10 metrow:):) ale nie ma jak powazny ryneczek. W ramach rozrywek badz wydarzen jakie milay miejsce w iscie powazanym miejscu - przyszla krowa, stanela obok nas, bez jakichkolwiek wyrzutow zrobila wielkie siu siu tuz obok nas, pozostawila kałużę i niemilosierny smród i dystyngowanie odeszla:):) Za chwile potem przylecial jeden ptaszek, powąchal pozostalosci, pomachal glowka i odelecial. Na koniec przeszla jedna kobitka z koszem i na tym bylby koniec "wydarzen z zycia w wiosce Yangtang":):). Pisze o takich drobnostkach bo to wlasnie nas nas tak ubawilo... nigdy nie zapomne naszego smiechu, jak wyglupialysmy sie stwierdzajac "wiele sie tu dzieje, ohhh wiele" :):) To byla wlasnie typowa glupawa:)
Siedzialysmy tak ponad godzinie. Niestety potem przyszedl czas podjac decyzje. No i niestety Ania chciala zostac, ja isc.. no coz..jak mamy sie jeszcze spotkac, to sie spotkamy:):):) Umowilysmy sie, ze ona sprobuje mnie dogonic dnia nastepnego w drodze do Temisgam.
Byla godzina druga, gdy wychodzilam z Yangtang. Droga poczatkowo schodzila glebowko w dół do wawozu. przechodzila przez rzeke, az potem piela sie ponownie na wzgorze do gory. Yangtang zostal dlaeko w tyle. Obracalam sie czasami, bo widoki byly powalajace, niestety nie na tyle skutecznie, aby ujrzec gdzies Anke, ktora zmienila zdanie i chciala mnie dogonic (ale o tym dowiedzialam sie pozniej, bo niestety jej sie nie udalo:).
Po przejsciu przez rzeke, droga prowadzila kolo kilku domostw. Niestety potem rozwidlala sie na wszytkie kierunki. Dobrze, ze bedac jeszcze w Yangtang wypatrzylam przelecz, ktora byla moim pozniejszym celem. dzieki temu moglam kierowac sie na azymut i ufac swojemu przeczuciu. Oczywiscie nie bylam pewna czy dobrze ide. Wokolo niebylo nikogo, zadnej mozliwosci dopytania, sprawdzenia, weic trzeba bylo zaryzykowac:)
Droga do przeleczy Sermangchan La (4000 m npm zgodnie z mapa, 3720 zgodnie z przewodnikiem i info w internecie) byla nieco stroma, ciagnela sie przez waski wąwóz, w ktorym rosly niezliczone krzewy dzikich róż. Ku mojemu szczesciu wszystkie wlasnie kwitly:):) Cudo. Co chwila przystawalam, robilam zdjecia, delektowalam sie ich zapachem. Yangtang zostal hen w tyle, a po jakiejs godzince zniknal mi za kolejnym wzgórzem. Bylam totalnie sama i to bylo piekne:) Uswiadomilam sobie, ze choc delektowalam sie rozmowa z Anka to moim oczom i uszom ucieklo wiele wrazen z drogi pomiedzy Likir i Yangtang. Dlatego postanowilam wykorzystac ten czas sama i upajalam sie pieknem otaczajacego mnie miejsca:) A bylo czym...
Okolo godziny 15:30 dotarlam na przelecz Sermangchan La. Kilka zdjec, maly postoj na posilek i dalej w droge. Nie moglam zostac dluzej, gdyz pogoda zaczela sie zalamywac. Nadciagnely bardzo ciemne chmury i zaczynalo kropic, wiec nie pozostalo mi nic innego jak schodzic w dol. Przede mna rozposcieral sie widok na rozlegla, zielona wioske Hemis Shukpachan. Zejscie nie bylo zbyt dlugie. Po pol godzinie wchodzilam w kraine wioski, a witaly mnie piekne rozowe i zólte krzewy roz. Cudo!! Po kilku krokach natrafilam na pierwsza gospodynie, ktora zaporwadzila mnie do najblizszego homestay - Sonam GH. Niestety nie pokusilam sie o pozostanie tutaj z kilku powodow...po pierwsze, nie wiedzilam co jest dalej, w domu byla juz trojak innych turystow z Izraela, a ja chcialam byc sama (chyba staje sie dziwolagiem:)), a poza tym cena byla wygorowana jak na pomieszczenie, ktore pani zaproponowala (250 inr, ale pokoj byl okropny). Dlatego grzecznie podziekowalam i poszlam dalej:). W koncu zawsze moge wrocic:).
Przeszlam przez rzek i weszlam na pobliskie wzgorze, na ktorym znajdowala sie mala gompa. dopiero stad moglam zobaczyc jak rozlegla jest wioska. dolina byla szeroka, a domki i gospodarstwa cignely sie we wszystkich kierunkach. I co tu wybrac:) Tuz przy klasztorze spotkalam lame, ktory trzy godziny wczesniej przybyl z Temisgam i objal pozycje opiekuna klasztoru w Hemis.
Robilo sie jednak nieco pozniej, wiec siedzac na czubku wzgorza decydowalam sobie w ktorym kierunku sie udac. W oko wpadly mi dwa male domki, tuz nieopodal wzgorza. Postanowilam udac sie wlasnie tam. W momencie gdy dochodzilam do jednego z nich, z gospodarstwa wychodzila kobieta z synem. Grzecznie zapytalam czy maja homestay. Niestety odpowiedz chlopca (bo tylko on mowil po ang) byla negatywna. Chcac mi pomoc wskazywal dwa domy, do ktorych powinnam sie udac. "Ale ja chcialam zostac wlasnie u Was"...to byly moje slowa:) W tym czasie mama przygladala mi sie, czujnie badala moja osobe, az w koncu przemowila i zaproponowala, abym zostala z nimi. Ze maja jeden wolny pokoj i mimo ze nie przyjmuja turystow, to ja moge z nimi zostac...ahhhh...Genialnie:):) Tak wiec zostane w moim wypatrzonym domku z prawdziwa rodzinka:)
Oczywoscie spytlam ile mam im zaplacic za goscine. Odpowiedz byla prosta - "dasz, ile uwazasz":) I tak tez zrobilam. Wiedzialam, ze gdzies indziej zaplacilabym stala cene 250 rupii, wiec i taka kwote zostawilam rodzince Seeru Khangbu:). W rzeczy samej za ich goscinne, niesamowita troske i traktowanie, jak czlonka rodziny, oprocz mojego serca powinanm zostawic znacznie wiecej. Ale przeciez nie tylko pieniadze sie licza:)
Rodzinka Seeru Khangbu skladala sie z nastepujacych czlonkow:
- Dziadka, ktory caly czas siedzial w kuchni i modlil sie uzywajac młynkow modlitwnych. Niesamowicie sympatyczny
- Mamy, ktora zajmowala sie calym domem
- Taty, ktory jest doktorem w Leh.. niestety podczas mojego pobytu w domu na zeslaniu w Leh
- Padma -córki, niesamowitej malej dziewczynki, ktora byla moim posrednikiem miedzy rodzinka a mna, bo jako jedyna znala podstawy angileskiego. Nieslychanie ciepla i kochana
- Rigzen - przesympatyczny starszy syn, ktory rowniez staral sie mnie zagadywac. Niestety jego angielski byl bardzo ubogi, wiec zawstydzony co chwila uciekal i zostawial wolna reke Padmie:)
- drugiej corki, ktora obecnie mieszka w Delhi
- 2 krów i jednego "dzo"- te zwierzatka sa nierozerwalnym elementem rodziny Seeru Khangbu:):)
Podsumowujac, piekna kochana rodzinka:) Widok z ich domku byl powalajacy, a biorac pod uwage atmosfere jaka w nim panowala...sielanka:) Poczatkowo siedzialam wraz z dziadkiem w kuchni, pilam slona herbate, jadlam swoiste "ata" i miluchno spedzalam czas. Nie moglam wyjsc na dwor, gdyz padalo...zreszta co sie dziwic.. zapowiadalo sie na to, juz jak schodzilam z przeleczy.
Rozmawialam wiec z mlodziutka Padma, ogladalam jej ksiazki, wspolnie z nia gralam na malej gierce, ktora byla jej wymarzonym sposobem na spedzanie czasu (to ciekawe... bo my uciekamy do natury, a oni prawdopodobnie chetnie uciekliby w wirtualny swiat...to luzna uwaga i mam tu na mysli dzieciaczki, bo wydaje mi sie, ze do doroslych tej mysli nie moge przypisac:)).
Okolo 21-szej przyszedl czas na zasluzony posilek. Mamuska nie pozwolila mi pomagac, bo traktowala jak goscia, wiec moglam tylko smakowac potrawy. Tym razem zajadalam sie "dhal chawal"(standard), lassi (mniam mniam) i zielone lisciaste warzywa (po ugotowaniu wygladaly jak zielone mazidelko, ale byly naprawde dobre. Dla zainteresowanych moge powiedziec, ze te rosliny/trawki zrywa sie na polu, czesc wrzuca do garka, a czescia karmi sie krowy... tak wiec jemy niemal z tego samego garka:) Tylko krowki swieze, a my przerobione:):))
Kolejna ciekawa rzecza byl fakt, ze podczas kolacji ja dostalam posilek na pieknym ceramicznym talerzu, podobnie jak dziadek. Reszta rodzinki zajadala na metalowych. Nawet w taki spsoob okazuje sie tu szacunek. Mile to. Po posilku przyszedl czas na pogaduchow ciag dalszy...dodatkowo ogladalam zdjecia w rodzinnych albumach i wysluchiwalam rodzinnych historii. Bylo pieknie.
Okolo 22giej przyszedl czas na odpoczynek. Wspolnie przenieslismy pewne rzeczy z pokoju, w ktorym mialam zostac, tak aby mi bylo wygodnie. Potem pozegnalam rodzinke i zamknelam sie w swoim krolestwie:)
To niesamowiete, ze trafilam do tej rodzinki. Byli tak kochani, tak otwarci, sympatyczni...i wiem, ze robili to z dobroci serca. I to chyba bylo najpieknieszje. Lezac w lozku rozmyslalam na dniem, jaki wlasnie przezylam i uzmyslowilam sobie jak niesamowity byl. Najpierw spotkanie z Anka, piekny trekking, a potem ta kochana rodzinka.Ahhhh... czuje sie szcezsliwa...tylko Manu jakos brak:( Dodatkowo przyszlo mi do glowy pewne wytlumaczenie..ja ufam swojej intuicji, temu co mi podpowiada serce. Czulam, ze nie powinnam zostac w Yangtang, czulam, ze mam isc dalej..W momencie gdy trafilam do rodzinki Seeru Khangbu zdlalam sobie sprawe, ze wlasnie dlatego takie mialam przeczucia...ze wlasnie tu mialam trafic.. takie bylo moje przeznaczenie:):):)
Przepiekny dzien, przepiekne wspomnienia!!:)