niedziela, 15 listopada 2009

Stok Kangri (6123 m npm) cz.2

Wejscie na szczyt!!
2:30 w nocy, zrobilo sie nieco widniej...
Jestesmy w połowie drogi na Stok Kangri (6123 m npm)


Ciemno i wysoko:)
Około 5-tej zaczelo sie powoli rozjasniac:)
Stamtad przyszlismy:)

Było naprawde stromo:)

Niebo zaczynało powoli nabierac barw:)
Coraz wyzej, coraz jasniej, ale nadal stromo:)
Z tej perspektywy podejscie wydawalo sie naprawde latwe:)
Zwariowany Temba!
Stok po ktorym wchodzilismy i ksiezyc na niebie w tle:)
No i Drahanka w chwili przerwy!

To juz przebylismy!
Pierwsze promienie slonca na okolicznych szczytach.
Himalaje w calej okazalosci:)
Zmeczona, ale jakze szczesliwa:)




Wschod slonca na wysokosci 6000 m npm:):)

Strome podejscie, odpoczynek i pot na czole:)
Krajobraz stawal sie coraz piekniejszy..zapieralo dech w piersiach!

A my nadal dreptalismy!

Wydaje sie blisko, ale w rzeczywistosci blisko nie jest..
4 godziny podejscia:)
Widoki w drodze na szczyt!


W rakach po kamieniach...czemu nie:)
Tuz przed szczytem.






Ostatni przystanek na zdjecia,a przed nami ostatnie metry na szczyt!
Radosc, euforia:)...i zmecznie:)




Tak..to juz szczyt, na ktory zmierzamy!


Hurraa!!!
Ekipa angielsko-polsko-nepalska na szczycie Stok Kangri (6123 m npm)
Widoki ze szczytu!!
Z wrazenia zapierało dech w piersiach!

Drahanka i dwoch zwariowanych sherpow - Temba i Nurbu!
Tym razem meska druzyna-Phil, Temba i Nurbu!
Drahanka w raju na wysokosci 6123 m npm:)
Dla takich momentow ZYJE!!!!
Phil i ja. Udało nam sie!!!
Wygłupow ciag dalszy.
Bez znaczenia czy sa to niziny czy wyzyny.. chodzi o to, aby dobrze sie bawic..
w koncu mozna tez na 6000 metrow:)

Fruwałam....ze szczescia!



Widok na Zanskar i hen w oddali Pakistan!
Jak widac tworzylismy zwarta ekipe:)

Przyszedl czas na sesje w pojedynke:)
Gdzies tam dalej widac Pakistan:)
Radosc, euforia i wielki usmiech...Po prostu szczesliwa Drahanka:)
Dwoch kochanych Sherpow - Temba i Nurbu!

Objełam ramionami cale Himalaje!!!



A jak by to bylo spasc ze Stok Kangri??...:)
Drahanka w przestworzach...
Osniezony szczyt Stok Kangri (6123 m npm)


Jak wspominalam wygłupow nie bylo konca:)
Widoki ze szczytu

Posiłek na 6123 metrach
Ostatnie ujecia ze szczytu...








I nastala jasnosc...

Po pol godzinie przyszedl czas zejscia:(
Tym razem towarzyszyly nam piekne widoki..
..W nocy podczas wejscia panowala tylko ciemnosc:)
Ostatnie spojrzenia na szczyt..i w dol.

Tam zmierzamy...na ta wiellki bialy lodowiec w dole:)





I zaczelo sie zjezdzanie:)



Ta odleglosc przemierzylismy w ciagu 10 minut w dol...
Nie wspomne o wejsiu ktore zajelo znacznie wiecej:)







Niezła frajda:)


Ta mała kropka w dole to Temba..zjechal jako pierwszy:)

Niemal jak tor saneczkowy:)











Na granicy z lodowcem przyszedl czas na odpoczynek:)
Nawet buty sie znalazly:)

Drahanka i Stok Kangri:)
Widoki u podnóża Stok Kangri:)





Czerwono mi:)




W drodze przez lodowiec:)

Stok Kangri z innej perspektywy!

Drahanka na lodowcu


Niesamowote byly te biale czapy za mna!!

A lodowiec sie ciagnal hen hen daleko:)


A tak wygladala powierzchnia lodowca..


Przechodzac przez lodowiec mijalismy niesamowity nawis sniezny...
...cudo natury!




Snieg, lód i to blekitne niebo..ahhhh



Widok na Stok Kangri!
W tym kierunku schodzilismy!
A to pozostawalo za naszymi plecami:)
I to tez:)


I pomyslec ze jeszcze dwie godziny temu siedzielismy na tym szczycie:)
WOW

Stok Kangri! (6123 m npm)
Powoli schodzimy do bazy!

Ukochana gora zostaje w tyle..
Krajobraz zmienial sie z kazdym krokiem..


Ta sciezka w nocy byla calkowicie niewidoczna..
W zamian tego Nurbu zafundowal nam dodatkowe atrakcje:)
Przedzieralismy sie po kamieniach i zaspach snieznych...:)

Piekno natury!!
Stok Kangri

Dotarlismy do przeleczy,z ktorej widac bylo juz Base Camp (5000 m npm)
..to te małe kropki w dole:)
Teraz patrzac na gore za mna juz moglam powiedziec....
"Tam byłam"
Po powrocie do Base Camp.
Drahanka usmiechnieta i jakze szczesliwa:)
Cała noc wspinaczki oplacila sie:)
Kilka fotek ze spacerku po okolicy Base Camp:)

Wejscie na pierwsza przelecz...i pomyslec ze zajmuje to tylko 20 minut:)
Pomimo kilku chmur pogoda byla przepiekna!






No i widok na oboz:)



I moj niezapomniany zielony namiocik..
Temba przekupujacy nasze kochane osiolki..
zaraz potem wsiadl na nie i probował ujeżdzac:)
W tym namiocie byla nasz kuchnia..
teraz juz wiadomo dlaczego kraza tam nasze zwierzaki:)
Czyz mozna sobie wyobrazic piekniejsza scenerie dla toalety?!?!


Podczas spaceru w gore base camp.
Towarzyszyly mi tylko osiolki.. reszta ekipy spała:)

Te kropeczki na koncu doliny to nasz oboz:)


Ostatnie promyki slonca tuz przed zachodem!
Przyszedl czas na pyszne jedzonko:)
Drahanka i slynny indyjski przysmak:)
Temba i opiekun naszych zwierzakow:)


Zmeczony, ale i zarazem szczysliwy Phil..usmiech mowi sam za siebie:)
To byla nagroda wszechczasow...
Ciasto marchewkowe upieczone na wysokosci 5000 metrow.
I jakie smaczne!!!
To niemal jak tort dla zwyciezcow:)

Potem przyszedl czas na dalsza czesc zabawy.. tance przy ognisku:)

Ten mezczyzna z Base Camp upodobal sobie Phil'a i bardzo nalegal na zdjecie..
Wiec je dostal:)
Kolejnego poranka.... Pakowanie, ale i dalszy ciag wygłupow:)
Nurbu ujezdza zwierzaki:)
Pakowanie..
Ale i tance..jak widac radosc byla nie do powstrzymania:):)
A niby planowalismy powazne zdjecie.. ups.. nie wyszlo:)

Drahanka, Temba i Nurbu.. tuz przed powrotem do Stok!





W drodze do Mankarmo!
Mimo brzydkiej pogody Stok Kangri wynurzyl sie na chwile..hen hen daleko..
Maly osniezony szczyt, na ktorym poprzedniego poranka stalismy:)




Ostatnie spojrzenie na Stok Kangri...widok z Mankarmo!

Widoki podczas zejscia do wioski Stok!




Formy skalne powalaly!























I w tym miejscu skonczyla sie nasza przepiekna wyprawa.
U wejscia do wioski Stok:)

10-11.07.2009
Wejscie na Stok Kangri:)

Na zegarkach wybijala godzina 00:30, a my opuszczalismy oboz. Niebo tylko w czesci pokryte było chmurami, co dawalo nam nadzieje na jakakolwiek widocznosc na szczycie. Pomimo iz byl srodek nocy, calkowita ciemnosc wokolo, nawet nie musielismy uzywac czolówek. Ksiezyc swiecil tak mocno, ze kazdy krok, kazdy ruch byl doskolane widoczny:) Pierwsze podejscie na mala przelecz nie zajelo nam wiele czasu. Bylismy pelni sil i zmotywowani. Zreszta tą samą odleglosc pokonywalismy wraz z Philem popoludniu i nie bylo najgorzej:) Dodatkowo wcale nie bylo zimno...choc tu trzeba wziac poprawke na ilosc warstw ciuchow jakie mialam na sobie..moze bylo zimno, ale wszystkie ubrania staly sie zbawienne:), a moze samo podejscie rozgrzewalo kazda komorke ciala:).
Po dojsciu do przeleczy (co zajelo nam okolo 20 minut) maly odpoczynek, a potem ciekawa przeprawa zaserwowana przez Nurbu:) Nie poszlismy wydeptana przez innych sciezka, ale dla podniesienia atrakcji calego wejscia, calkowicie inna droga. Dlatego tez kolejna godzina to przedzieranie sie przez olbrzymie sterty kamieni, innym razem udeptywanie sciezki w sniegu, czasem lekki poslizg i zjazd kilka metrow w dol, bo zbocze bylo naprawde strome:) Oj dzialo sie dzialo:):)
Było ciemno, a my zmierzalismy w nieznane.. to znaczy ja i Phil, bo reszta ekipy byla dobrze poinformowana:):), ale trzymala jezyk za zebami:)
Po okolo poltorej godziny dotarlismy do "Advanced Base Camp" (5300 m npm). Sporadycznie niektore grupy zatrzymuja sie na nocleg wlasnie w tym miejscu, jednak brak bezposredniego dostepu do wody, duza ilosc sniegu sprawiaja, ze wiekszosc wybiera postoj na nizszych wysokosciach, w wiekszym komforcie. A mnie wlasnie zaintrygowalo to miejsce i jezeli kiedys uda mi sie wejsc na szczyt jeszcze raz, na pewno zanocuje wlasnie tu..bardziej dziko, bardziej niebezpiecznie, bardziej ekscytujaco:):)
Kolejnym etapem bylo przejscie przez lodowiec..byl tak wielki, ze poczatkowo sama swiadomosc chodzenia po nieznanym przyprawiala o motylki w brzuchu, jednak w miare uplywu czasu stalo sie to normą. Mroz byl na tyle duzy, ze lod po jakim stapalismy byl tak gruby i twardy, ze nie bylo zadnej obawy. Wiele osob zadeje mi pytanie dlaczego wspinaczke zaczyna sie wlasnie w nocy.Otoz odpowiedz jest bardzo prosta. W przypadku Ladakh i takich wysokosci roznica temperatur pomiedzy noca a dniem jest bardzo duza. W nocy temperatura jest ujemna i lod badz snieg, po ktorym sie chodzi jest bezpieczny. W dzien slonce grzeje tak mocno, ze wszystko sie topi i przejscie prze lodowiec, badz nawet zejscie ze szczytu jest naprawde ryzykowne. W przypadku nocnej wspinaczki najtrudnjeiszą czesc trasy w górę pokonuje sie w nocy, kiedy to slonce nie doskwiera i lod jest bezpieczny, a schodzac ze szczytu okolo godziny 7-mej warunki sa rownie sprzyjajace:)
My wędrowalismy jednak dalej. Cale niebo zakrylo sie chmurami, a widocznosc byla naprawde niewielka. Na szczescie wystraczajaca na tyle, aby zobaczyc osobe przed soba..a to juz bardzo pomagalo:)Po przejsciu przez plaska czesc lodowca (okolo godziny 2:30 w nocy) dotarlismy do miejsca, gdzie przyszedl czas na wdzianie gorskiego ekwipunku. Do tej pory szlismy lekko pod gorę, czasem nieco stromiej, czasem niemal plasko, tak wiec przejscie do tego momentu mozliwe bylo w normalnych gorskich butach. Jednak od tego punku wzwyz konieczne juz byly raki. Nachylenie stoku bylo tak wielkie, ze bez rakow i czekanu byloby naprawde ciezko. Tym sposobem mala przerwa na lyk wody i zmiane obuwia:) Co ciekawe moje gorskie buty zapakowalismy w niebieski worek i liczac na pamiec zostawiislimy na lodowcu, tak aby nie nosic zbednego balastu na wysokosc ponad 6000m:) Zastanawialam sie tylko czy potem przy zejsciu uda sie nam je znalezc:) Ale udalo sie, wiec moje zniszczone, ale jakze ukochane, buty przezyly:).
Od tego momentu zaczelo sie prawdziwe podejscie. Bylo niesamowicie stromo,a caly stok pokryty byl sypkim sniegiem, pod ktorym zalegala groba warstwa lodu. Ojj jakze gibało na boki, raz w jedna strone, raz w druga. Zbawieniem w tym momencie byl czekan, dzieki ktoremu znacznie latwiej jest utrzymac pionowa pozycje:) Nie obeszlo sie jednak bez malej przygody. Po okolo pol godzinie podejscia Phil z usmiechem na twarzy zakomunikowal nam, ze jeden z jego rakow sie zepsul...haha..to zaczyna sie prawdziwa przygoda:) 5500 metrow, a my zastanawialismy sie jak naprawic uszkodzonego raka:) Proby i wielkie checi naprawy spoczely jednak na niczym. Para uszkodzonych rakow poszla do plecaka, a osobą poszkodowaną stal sie Temba, ktory uzyczyl swoich mniej doswiadczonemu Philowi:) Przyznam, ze z mojego punktu widzenia bylo to niezle wyzwanie dla Temby, gdyz bez czekanu, bez rakow wchodzil na szczyt. Tu jednak trzeba wziac pod uwage jego doswiadczenie. Jako sherpa juz dwukrotnie wspinal sie na Mont Everest, a juz nie wspomne o innych nizszych osmiotysiecznikach. W jego przypadku wejscie na Stok Kangri to spacerek, dlatego nawet brak rakow nie przeszkodzil mu w szybkim drałowaniu pod gore:)
Podejscie pod gore bylo naprawde wykanczajace. Nachylenie stoku bylo olbrzymie, ilosc sniegu czasem po uda, a my krok po kroku, oddech za oddechem dreptalismy pod gore. Czasem bylo naprawde ciezko. Poniewaz wspinalismy sie coraz wyzej, robilo sie coraz zimniej i czasem bylo czuc jak pod rekawicami dretwieja zmarzniete palce, jak mroz paralizuje reke i wbijanie czekana staje sie coraz trudniejsze. Wtedy trzeba bylo rozmasowac palce i isc dalej:) Wokolo panowala ciemnosc, widac bylo tylko czarne zarysy sasiednich szczytow i zbocze, ktore musielismy pokonac. Podchodzac coraz wyzej przed naszymi oczami pokazywaly sie zajawki kolejnych pasm gorskich, widok stawal sie coraz piekniejszy. Zarazem oddychanie stawalo sie coraz trudniejsze. Wyczuwalo sie znaczne oblizenie ilosci tlenu w powietrzu,ale nadal nie bylo problemow z braniem oddechow. To prawda chod stawal sie nieco wolniejszy, wysilek coraz wiekszy, ale co sie dziwic, bylismy prawie na 6000 metrow,a za nami mielismy 4 godziny nocnej wspinaczki...zmeczenie bylo wiec nierozlacznym elementem tej nocy:).
Okolo godziny 5-tej zaczelo sie nieco rozjasniac. Slonce bylo nadal hen za horyzontem, jednak pierwsze iskierki swiatelka pozwalaly obejrzec co dzieje sie wokol nas. Przecudowne Himalaje byly jak na wyciagniecie dloni. Mimo zmeczenia widoki zapieraly mi dech w piersiach. Phil wraz z Nurbu byli jakies 10 minut przed nami, ja z Temba kawaleczek dalej. Okolo 6-tej pojawily sie pierwsze promienie slonca. Nie ma jak wschod slonca na wysokosci 6000 metrow. Okoliczne szczyty zaczely lsnic w pierwszych promykach porannego slonca. Dopiero teraz przed naszymi oczami ukazaly sie wielkie osniezone szczyty. Gory ciagnely sie w kazdym kierunku przez kilkadziesiat kilometrow. To bylo niesamowite. Zapominalo sie o zmeczeniu, bo widok dodawal skrzydel. Tu przystanelismy, aby podziwiac niesamowite zjawisko, kiedy to przepiekna natura rodzi sie w blasku slonca:).
Po krotkim postoju zostalo nam juz jedynie pol godziny na szczyt. Chwilowo snieg zmienil sie w wysepke kamieni, gdzie zabawilismy sie w baletnice w rakach, a potem lodową nawierzchnią ostatnie 50 metrow w gore:). Ostatnie kroki, ostatnie przystanki na wyrownanie oddechu, ostatnie chwile slabosci i udalo sie!!! Okolo 6:30 stanelismy na szczycie Stok Kangri (6123 m npm). FRUWAŁAM..Udalo sie..spelnilo sie moje ostatnie marzenie. Stanelam na moim upragnionym szczycie w Ladakh (wierze jednak, ze nie ostatnim).
HUURRRAAA:). Widoki byly powalajace. Z jednej strony Indie, w dalszej perspektywie Pakistan i pasmo Karakorum. To prawda, ze tego poranka niebo nie bylo wysmienicie przejrzyste, jednak widoki nadal przyprawialy o szybsze bicie serca:). Wszyscy bylismy tak niesamowicie szczesliwi,ze nam sie udalo, ze po 6-ciu godzinach meczacej, nocnej wspinaczki stanelismy na szczycie!! Tych wrazen i emocji nie da sie opisac.. to mozna tylko przezyc:):)
Mimo iz zmeczneie bylo duże i ostatnie kroki byly naprawde meczace, po wejsciu na szczyt nie pamietalo sie o jakimkolwiek braku sil...Serce skakalo ze szczescia, motyle w brzuchu fruwaly we wszystkich kierunkach, a ja nie moglam uwierzyc gdzie stoje:). Rozpoczelismy oczywisice od krotkiego odpoczynku, potem przyszla pora na sesje zdjeciowa, a na koniec maly posilek:) Jakze niesamowity smak mial zwykly banan na takiej wysokosc:). ahhhh...tego smaku tez nie zapomne:).
Byla 7-ma rano, slonce wschodzilo coraz wyzej i robilo sie coraz cieplej. Troche wialo, ale nie bylo to w zaden sposob niedogodne. Jakie mielismy szczescie,ze pogoda dopisala. Ekipy, ktore wyszly dnia poprzedniego, zawrocily w polowie, badz doszly na szczyt przy widocznosci rownej zero i nawalnicy snieznej, niemal jak na Everescie. Nam sie jednak udalo:)
Byla ladna pogoda, wiec ku naszemu zaskoczeniu indyjski telefon dzialal. Moze to nieprofesjonalne, ale bylam tak szczesliwa, ze chcialam podzielic sie ta chwila z Manu, aby poczul, ze jest ze mna!! To miedzy innymi dla niego tam weszlam.Zawsze przed wyprawa powtarzal mi- "Kochanie wejdz na ten szczyt...ja tam nigdy nie wejde, ale jezeli ty tam bedziesz, ja bede razem z Toba i dzieki Tobie doswiadcze co to znaczy byc na 6000 metrow... bede czul, jakbym tam byl" kochany jest.... :) Nigdy wiec nie zapomne radosci w jego glosie, gdy powiedzialam "Kochanie, jestem na szczycie"...skakal ze szczescia razem ze mna i to bylo rownie piekne jak widoki wokolo:):)
Na szczycie nie zostalismy dlugo...trzeba bylo bowiem schodzic, gdyz slonce stawalo sie coraz mocniejsze, a jak wczesniej wspominalam to czynilo przejscie przez lodowiec znacznie niebezpieczniejszym. Ku naszemu zaskoczeniu dopiero teraz mozna bylo zweryfikowac jak strome było zbocze. Oczywiscie juz w nocy gdy podchodzilismy do gory, czuc bylo nachylenie, jednak dopiero teraz mozna bylo dostrzec to w stu procentach. Na potwierdzenie wystarczy dodac, ze podejscie zajelo nam 4 godziny,a zejscie tego samego odcinka pol godziny:) To chyba swiadczy o wszystkim:) Nie nazwalabym tego jednak zejsciem, a raczej zjazdem:). Bylo tak stromo,ze wystarczylo usiasc na pupie, a po chwili znalazloby sie na dole. Tak zrobil Temba, bez rakow, czekanu..po kilku minutach byl hen hen daleko. Phil z Nurba rowniez probowali zjazdow z wysokosci, jednak obecnosc rakow dodawala adrenaliny i w przypadku jakiegos nieodpowiedniego ruchu taki zjazd moglby skonczyc sie nieciekawie. Dlatego ja schodzilam sobie o wlasnych silach, bez anazowania mojeje wymrozonej pupy:):):):)
Po pol godzinie wszyscy znalezlismy sie na dole, tuz przy lodowcu. Buty odnalezione!!. Tutaj zrobilismy przystanek, lezac na sniegu, delektujac sie widokiem na szczyt, ktory wlasnie zdobylismy i zajadajac slodyczami i innymi rarytasami.
Niestety po jakis 20 minutach zaczal pruszyc snieg..a z czasem stawal sie coraz bardziej gesty.. Mielismy jednak szczescie, ze nie padal wczesniej:). Nie pozostalo nam jednak nic innego jak schodzic dalej. Dopiero teraz mozna bylo dostrzec piekne uroki samego lodowca. Wielka skorupa lodu na tak olbrzymim obszarze, do tego te osniezone szpiczaste szczyty dookola. Pieknie!! Dreptajac po lodowcu kilkakrotnie przechodzilismy przez miejsca, gdzie pod lodem slychac bylo rzeke, wielki strumien wody, wyplywajacy gdzies za kilka kilometrów spod lodowej czapy. W tym jednak miejscu byl iscie niebezpieczny. Chwila moment, zalamanie lodu, upadek i.....:(Nie bylo jednak problemow, Dreptalismy, pstrykalismy zdjecia, emocje byly tak wielkie, ze zmeczenie stalo sie tylko wspomnieniem:)
Wraz z Temba przegadalismy cala droge podczas zejscia... i nim sie spostrzeglismy o 10:15 doszlismy do bazy:) Tu czekala juz na nas pyszna masala chai i ciasteczka na przekaske. Ekscytacji nie bylo konca:) Przyszedl czas na kolejne wyglupy.. Wraz z Temba wpadlismy na zwariowany pomysl kapieli na 5000 metrow:) Nagrzalismy maly garnek wody i heja...nie ma jak mycie wlosow na takiej wysokosci, majac do dyspozycji menaszke wody.. haha..ale udalo sie:) Dwa szurniete ludki wykapane:) Generalnie nie polecam takich rytuałow, gdyz takie wyziebianie organizmu nie nalezy do najmadrzejszych, ale my bylismy juz po zdobyciu szczytu, wiec zaszalelismy:) Nie wspomne o tym,ze wszyscy dookola mieli niezly ubaw z dwojki wariatow:) Potem przyszedl czas na jazde na naszych znudzonych i leniwych osiolkach:) Balam sie,ze sie pode mna zalamia, ale jakims sposobem wytrzymaly:) Maly Temba mial wieksze szanse:).
Po niekonwencjonalnych wyczynach w Base Camp przyszedl czas na pyszny lunch. Zupka, trzy rodzaje gotowanych warzyw, a na koniec deserek w postaci swiezego mango..mniam mniam:)
Jak to po jedzeniu przystalo wiekszosc ulozyla sie do snu, ja jednak nie moglam zmruzyc oka. Nie bylam zmeczona, ani spiaca....ale tak chyba jest jak czlowiek jest szczesliwy:). Popralam wiec ciuchy, pospacerowalam po okolicy pstrykajac zdjecia, potem podyskutowalam z Temba, a na koniec wspolnie z chlopakami przygotowalam obiad. Nie dalo sie spac. Wypogodzilo sie i slonce grzalo tak mocno, ze lezac w namiocie mialo sie poczucie lezakowania w piekarniku. Nie pozostawalo nic innego jak leniuchowanie na swiezym powietrzu, tu jednak bylo juz zbyt chlodnawo. Poza tym szkoda bylo czasu na spanie..taki piekny dzien, tak cudowne miejsce, wiec sio z tym snem:):)
Popoludniu jednak wszyscy oddali sie drzemce wiec poszlam na spacer nieco dalej i bratalam sie z naszymi przyjaznymi osiolkami. Po powrocie czekal juz wysmienity obiadek. Tym razem uczta wszechczasow - makaron z paneer, bakłażany, warzywa z grzybami, zupa z puri, a na deser nagroda- swiezo upieczony placek marchewkowy. Az ciezko w to uwierzyc, ale chlopcy naprawde go upiekli...wysokosc 5000 metrow i taki wyczyn. Zreszta na zdjeciu najlepiej widac, ze byl prawdziwy.. a jaki w smaku!!! ahhh!!!:) to byla nasza nagroda za zdobycie szczytu:):) Po tym jednak przyszedl czas na kolejne glupoty:) Wkrecilam chlopakow w taniec.. rozpalilismy ognisko i jak szaleni zaczelismy tanczyc ladakhijskie tance wokolo ognia. Co ciekawe dolaczyli do nas inny mieszkancy base camp:) Az trudno uwierzyc, ze rozkrecilismy taka zabawe. Wlasciciel tea shop stwierdzil, ze takiej grupy jeszcze nie bylo...cala noc sie wspinali, a potem caly dzien wariowali i na koniec zrobili taka impreze na wysokosci 5000 metrow:) Oczywisice odebralismy to jako komplement:):)
Ku mojemu zaskoczeniu wieczorem spotkalam czworke Polakow z Warszawy, ktorzy wlasnie doszli do obozu. Nie bylo jednak zbyt wiele czasu na rozmowe, bo bylo poznawo, a poza tym przerazila mnie ich opinia na temat mojego polskiego. Stwierdzili,ze moj polski akcent jest dziwny i chyba bardzo dlugo juz mieszkam zagranica, badz nawet urodzilam sie poza Polska. Ratunku!!! Czyzby moj polski sie zmienial???:(:(
Wieczorem wspolna herbatka, pogaduchy i na koniec zasluzony sen. To byl niesamowity dzien!!

11.07.2009 (sb)
Base Camp (5000m)- Stok (3700m).
To juz niestety ostatni dzien naszej wyprawy. Bylo mi smutno,ze taka piekna historia sie konczy, niestety tak to juz bywa.. nawet dobre rzeczy muszą sie kiedys skonczyc:).
Pobudka o 6:30, sniadanko (porriage, pancake, omlette) i pakowanie:) Naszych wariacji nie bylo jednak konca. Mimo porannej godziny ciag dalszy tancow, spiewow i jazdy na osiolkach. Wraz z chlopakami zalapalismy niesamowity kontakt i wydawalo sie, ze znamy sie od wiekow, a przeciez poznalismy sie trzy dni wczesniej! To bylo swietne!
Tuz przed wyjsciem z obozu dotarla do nas historia trzyosobowej grupy, ktora tej nocy wyruszyla na szczyt. Okazalo sie, ze wraz z przewodnikiem dotarli do Advanced Base Camp i gdzies na tej wysokosci przewodnik dostal choroby wysokosciowej. Niemal zemdlal i nie mogl isc dalej. Co ciekawe uczestnicy grupy musieli przerwac wspinaczke i ewakuować przewodnika do bazy..to sie nazywa pech. Nie wiem czy udalo im sie wejsc nastepnego dnia, z innym przewodnikiem...nie mniej poraz kolejny uswiadomilam sobie, jakie szczescie mielimy trafiajac na dwoch "wariatów" z Nepalu:) Nurbu, Temba...dziekuje Wam. Bylo genialnie.
Okolo 7:30 opuściliśmy Base Camp i udalismy sie w droge do Stok, gdzie mial czekać na nas jeep ze Snow Field. Trzy godziny zejscia minely niesamowicie szybko. Wraz z Temba i Philem dyskutowalismy o kulturze Nepalu, wartosciach zachodu...rozmowa byla tak wciagajaca, ze nim sie spostrzeglismy dotarlismy do naszego ostatniego przystanku-wioski Stok. Poniewaz bylismy nieco wczesniej anizeli zakladal plan, nie pozostalo nam nic innego, jak delektowanie sie sloneczkiem, wcinanie ostatniego wyprawowego lunchu i mile pogaduchy. Po jakims czasie przyjechal po nas Sana i razem wyladowalismy w Leh. Dopiero teraz schodzily z nas emocje, wiec kazdy udal sie na zasluzony odpoczynek:)
Wieczorkiem w celu uczczenia wyprawy spotkalam sie wraz z Phil'em, jego przyjacielem Gharet'em i dwojka znajomych z Australii i Belgii w jednej z lehijskich restauracji. Dla mnie nieco zbyt komercyjnej, ale moze raz na jakis czas trzeba odmienic swoje zwyczaje:). Bylo miło i niesamowicie smiesznie!! Tak jak na swietowanie przystalo.
Uwienczeniem dnia krotka wizyta w Snow Field i maly poczestunek ciastem.. W koncu jest z czego sie cieszyc:):) Wrocilismy cali i zdrowi z bagazem niesamowitych doswiadczen!!
Marzenie o Stok Kangri spełnione:):):)