sobota, 10 października 2009

Trekking w dolinie Markha cz.1

26.06-2.07.2009

Markha Valley jest jedną z najpiękniejszych i najbardziej popularnych tras trekkingowych w Ladakh. Trasa jest stosunkowo latwa, gdyz obejmuje jedynie dwa wieksze podejścia na przelecze: Ganda La (4970 m npm) i Kongmoru La (5100 m npm). Poza tym ciagnie się przez jedne z piękniejszych zakątków Ladakh. Trasa obejmuje 7 dni wędrówki:

1) Leh – Zingchen – Yurutse (4280 m)

2) Yurutse – Ganda La (4970 m)– Skiu (3450 m)

3) Skyu – Markha (3850 m)

4) Markha - Hankar

5) Hankar – Nimaling (4878 m)

6) Nimaling – Kongmaru La (5274 m) - Shang Sumdo (3973 m)

7) Shang Sumdo – Hemis – Leh

To był dla nas cudowny czas. Manu fruwal….nie spodziewalam się, ze gory dodadza mu tyle energii i checi do chodzenia. Wysilek był naprawde wielki, gdyz cale jedzenie, wszystkie ubrania i sprzęty nosiliśmy na wlasnych plecach, a przeciez nie byliśmy jeszcze dobrze zaklimatyzowani. Ale udalo się i było przecudownie:):)

Niestety z powodu utraty zdjęć z calej tej trasy, pozostaja mi tylko wspomnienia i obrazy w glowie.

No coz..postaram się wiec zamienic je w slowa:)


26.06 Dzien pierwszy – droga z Leh do Yurutse

Rozpoczelismy dzionek od szybkiego pakowania w Leh.. jak to przystalo na nas wszystko na ostatnia chwile:) Aby zaoszczedzic jeden dzionek bezsensownego chodzenia, wczesniejszego wieczora postanowislimy wziąć taksowke na dojazd do Zingchen. Otoz trekking w dolinie Markha można zaczac juz w Spituk i pierwszy dzien obejmuje dojscie do Zingchen. My postanowiliśmy ten odcinek pominąć, gdyz prowadzi po szutrowej drodze i bezludziach, jest dlugi, nieciekawy i meczacy. I to prawda.. kilka tygodni pozniej wracalam ta trasa na piechotke i myślałam, ze umre z nudow i zmeczenia, bo trasa dluga, a i niezbyt interesujaca. Dlatego tez pomoc Skarmy (kolego Manu z Trans Tara Tourist Office- tez mogę polecic to biuro) stala się bezcenna:) Pomogl nam załatwić tansza taksowke, która miala nas dowieźć do Zingchen (zamiast 1400 INR zaplacilismy tylko 800:), nie ma wiec jak pomoc przyjaciol:)). Tym sposobem jak burzuje wyjechalismy z Leh samochodzikiem. Dla zainteresowanych pragne dodac, ze do Spituk można latwo dostac się lokalnym autobusem, który wyjezdza z Leh codziennie z rana (koszt około 20 INR) Potem pięć godzin nudnej przechadzki.. ale kto co woli:):)

My do Zingchen dojechaliśmy w ciagu godziny. Najpierw do Spituk, potem przejazd przez most na Indusie i w droge na bezludzia:) Wokolo swoisty płaskowyż, a nieco dalej wysokie Himalaje. Droga ciągnęła się i ciągnęła. Zrobilo się przepieknie w momencie, gdy wjechalismy w swoisty kanion. W dole ciągnął się Indus, a my zygzakami wjeżdżaliśmy coraz wyzej i coraz glebiej w doline:) Około godziny 11-tej dojechalismy od Zingchen (jak rozpoznaliśmy ze to to miejsce?? Po prostu droga się skończyła:):)). Co ciekawe Zingchen okazalo się niczym..brak wioski, brak cywilizacji…jedynie dwa male domki, jedno miejsce campingowe, gdzie zazwyczaj zostaja grupy, no i bardzo waska dolina pokryta drzewami. Co ciekawe na poczatek nie spotkaliśmy ani jednej osoby. Wypakowaliśmy maksymalnie ciezkie bagaze, no i w droge. Taksowka odjechala, a my zostaliśmy sami:). Po lewej stronie znaleźliśmy jeden domek, gdzie mily pan, zajmujacy się malowaniem ladakhijskich stolikow, wskazal nam droge.. wiec wyruszyliśmy. Nie było jeszcze sezonu, wiec w domku strażników Parku Hemis (Hemis National Park) nie było jeszcze nikogo. Udalo się.. nie musieliśmy placic za wstep:). Poczatkowo droga piela się caly czas wzdłuż rzeki..Raz przechodziliśmy na jedna strone, raz na druga… dobrze, ze dla ułatwienia przerzucono konary pni drzew, co umożliwiało szybkie przedostanie się na druga strone. Pamietam niesamowita formacje skalna, która swoim kształtem przypominala brame.. była zaraz za Zingchen, tuz po przekroczeniu rzeki…czy oznaczalo to wejscie do innej, niebiańskiej krainy????? Chyba tak…Gory stawaly się coraz wyższe, mialy niesamowity koloryt. Sciezka była waska, ale bardzo widoczna.. zreszta nie było możliwości zgubienia się, w koncu była tylko jedna:). Poczatkowa czesc podejścia ciągnęła się przez doline, gdzie znajdowaly się drzewa, krzewy. Obok pieknych gor, zauraczala również zielen. No i ta cisza, pustka..wow.. było niesamowicie. To prawda, ze nasze ramiona odpadaly, gdyz ciezar plecakow dawal o sobie znac… a przeciez jeszcze nie przyzwyczailiśmy sie do ich obecności na naszym ciele:) Ale w kolejnych dniach było lepiej.

Trasa zakręcała raz w prawo, raz w lewo. W pewnym momencie ciągnęła się przez zielony busz.. i cale szczescie bo slonce było tak silne, ze choc na chwilke mogliśmy się schronic w cieniach drzew:) Tu tez natrafiliśmy na pierwsze stado przepieknych himalajskich kozic:) Z czasem otaczające gory stawaly się coraz bardziej skaliste, dolina jeszcze bardziej waska. Po około 2.5 godzinie wawoz się skończył i wyszliśmy na wolna przestrzen..tak.. to okolice wioski Rumbak (3750 m npm). Stad prowadza dwie trasy.. jedna do doliny Markha, druga na przelecz Stok La (4900 m npm, ta trase, ale w odwrotnym kierunku, zrobilam z Kacha w pozniejszym czasie). Nie udaliśmy się już do samej wioski, gdyz czas na to nie pozwalal. Przystanelismy jedynie w namiocie na rozdrożu, gdzie ugoszczono nas pyszna ciepla herbatka z cukrem (tradycyjne indyjskie chai). To było nasze pierwsze spotkanie z ladakhijskimi mieszkancami. Byli przesympatyczni i mili. Oczywiście nie mowili po angielsku.. tu niezbędne okazalo się hindi Manu. Ciekawa rozmowa nawiązała się z pracujacym w wiosce mieszkancem Jammu – Tashi (pracuje jako strażnik parku). Opowiedzial nam wiele szczegółów i historii z zycia wioski. Okazalo się, ze kiedys plan rzadowy zakładał wybudowanie drogi do Rumbark, tak aby dzieci mogly normalnie uczeszczac do szkoly. Niestety nie było na to srodkow i obecnie dzieci z wioski musza na kilka miesiecy przenosic się do położonej o 7 godzin drogi szkoly w Spituk. A szkoda, bo w koncu wioska nie jest taka mala..mieszka tu ponad 70 osob:).

Po przemiłej rozmowie przyszedł jednak czas wyruszyc w dalsza droge. Dolina która zmierzaliśmy do Yurutze była bardzo szeroka i rozwidlala się na trzy inne. Jest to chyba jedyne takie miejsce, gdzie można wybrac nie ta co trzeba. Po wyjscu z Rumbark należy isc dolina na lewo, przejść przez most, a potem skręcić w druga dolinke po prawej. Szczerze powiedziawszy to w tym miejscu najlepiej spytac mieszkańców o droge:) My mielismy to szczeszcie, ze nawinal się mieszkaniec Rumbark, który w okolicy pilnowal swojego bydla (3 jaki, 2 dzo – mieszanka krowy i yaka:)). To on wskazal nam gdzie mamy isc, wiec nie było większego problemy.

Od tego momentu droga stawala się coraz stromsza. Za to kolory okolicznych gor powalaly. Od szarości, poprzez czerwien i bordo, az do niebieskiego. Nie zartuje.. niemal jak tecza na skalach. Czegos takiego nigdy nie widziałam!!!.

Byliśmy już powoli zmeczeni.. plecaki dawaly popalic, a droga piela się coraz wyzej. W koncu około 17.30 dotarlismy do Yurutse. Wioska okazala sie byc jednym wielkim budynkiem, gdzie znajdowal się homestay!! Okolica była przesliczna. W porownaniu z pustkowiem jaki mijaliśmy wczesniej, tutaj można było podelektowac się zielenia, widokiem pieknego ogrodu warzywnego, jak i doliny z górującymi nad nia szczytami. W domu nie zstalismy nikogo, wiec odebraliśmy to jako znak, ze trzeba isc dalej. Wiedzieliśmy ze pol godziny drogi w gore znajduje się maly oboz – Yurutse Base (tzn. maly tea shop), gdzie postanowilismy się przespac. Skusila nas do tego mysl, ze kolejnego dnia czekalo nas kolejne podejście na pierwsza przelecz Ganda La, wiec z obozu byloby na pewno bliżej:) Postanowilsimy wiec isc dalej. Po drodze spotkaliśmy właścicielkę wspomnianego GH, która wraz z malym synkiem Josper’em pracowala na polu. Tu niestety przydarzyla nam się pewna historia, niestety o rozczarowującym zakończeniu. Otoz Josper stal się bardzo towarzyski, biegal za nami, smial się, zaczepial. Odebralismy to jako mily objaw gościnności i dziecięcej radości. Niestety jak się okazalo potem, było to mylne. Chlopiec bawil się z nami, szedł z nami, czasem nas zatrzymywal spoglądając, gdzie jest mama. Zdziwilo nas, ze mama pozwolila nam wziąć chłopca dalej...na pytanie "jak wroci", odpowiedzi la, dogonie was i wezme chłopca. Wydalo nam się to dziwne, ale chlopec był na tyle absorbujący i zabawny, ze zapomnieliśmy o jakichkolwiek wątpliwościach. To prawda stawal co chwila, zatrzymywal nas, tak aby mama miala okazje nas dogonic. Co ciekawe, gdy jej się to udalo, atmosfera całkowicie się zmienila, mama wyprzedzila nas z zawrotna prędkością, chlopiec przestal się bawic i z ignorancja zostawil nas w tyle. Nie przejmowaliśmy się tym. Zdenerwowalam się jednak po dojsciu do Yurutse Camp, gdzie okazalo się, ze kobieta przyszla do właściciela namiotu z informacja, ze prowadzi dwojke turystow, wiec należy jej się zaplata. SZOK!!! Bylam zszokowana, ze cos takiego ma miejsce… i to w gorach??? Oczywiście dostala jakas sume, a przez to zaczely się kolejne nasze problemy. Wlasciciel namiotu zażyczył sobie wygorowana cene za nocleg. W jakis sposob udalo nam się wynegocjowac rozsadna wartość, choc i tak odczuwaliśmy, ze za duzo placimy za spanie niemal na podłodze, niemal pod golym niebem. No ale coz. Wydawalo się, ze sprawa jest zazegnana. Niestety tak nie było. Towarzyszem w namiocie był mieszkaniec USA - Will (ubawil mnie od samego początku, bo na pytanie skad jest z wielka duma i podniesiona glowa powiedział dostojnie „I am from Unites States of America”, tylko jakim tonem to wypowiedzial.. oh… jakby pochodzil z rodziny krolewskiej. Czy nie latwiej byloby powiedziec po prostu "z Ameryki"??). Niemniej jak na mieszkanca tak dostojnego kraju zachowal się gorzej niż biedny wieśniak z malej wioski w Somalii. Otoz nie chciał zapłacić nawet jednej rupii za nocleg w namiocie. Powiedzial, ze kupowal tu jedzenie i za to należy mu się darmowy nocleg. Jest to oczywiście kompletna bzdura, bo zawsze trzeba dac nawet drobny datek dla właścicieli namiotow (w koncu oni po cos tu sa). Wlasciciel się wściekł i niemal chciał go wygonic na zewnatrz (a była 22). Sprawa nie dotyczyla nas, ale jak to Manu, dobra duszyczka, chciał pomoc, załagodzić sprawe. Co ostatecznie odbilo się na nas. Manu namowil chłopaka, aby zaplacicl im choćby 50 INR (co jest około 3PLN, smieszna kwota), a wlasciciel, aby zgodzil sie na to. Niby się udalo, ale wlasciciel zaczal wyzywac się na mnie i na Manu, gdyz Amerykanin zignorowal wszystko i podzedl spac. Co ciekawe o 4-tej rano mieszkaniec szanownych Unites States of America spakowal się po cichu i skradając się opuścił namiot bez jakiejkolwiek zaplaty (zabawne, bo duma wynikajaca z narodowej przynaleznosci nie współgrała ze zlodziejswerm i sknerstwem z jego strony). Nas to zszokowalo, no ale coz.. i takich ludzi spotkasz na trasie. Will’a spotkalam pozniej jeszcze dwa razy, jednak unikal mnie, mojego wzroku.. chyba było mu wstyd zachowania. W koncu na mieszkanca Ameryki takie zachowanie na pewno nie przystawalo.

Noc nam minela dosc zimnawo.. dobrze, ze mielismy cieple spiwory i pełne brzuszki (w namiocie poczęstowano nas pysznym ryzem z warzywami i kawalkami miesa:)).

Cala sytuacja jaka wydarzyla się tego wieczora była wyjątkiem sposrod wszystkich moich doświadczeń w Ladakh i w żaden sposób na jej podstawie nie można generalizowac zachowania ludzi. To był wyjatek, ludzie w Ladakh sa niesamowicie mili, przyjazni, otwarci i nie probuja naciągać.

Nigdy wiecej cos takiego nie mialo miejsa… wiec proszę się nie zniechęcać:):)

Jak to bywa w podrozy…spotyka się cudownych ludzi, ale i natrafia na mniej przyjaznych.. takie jest zycie:)


27.06. Dzien drugi – droga z Yurutse Base przez przelecz Ganda La (4970 m) do Skiu (3450 m)

Dzionek nie rozpoczął się zbyt pozytywnie. Oczywiście właściciel namiotu musial na kims odreagowac ucieczke Willa, wiec padlo na nas:) W koncu nikogo innego nie było. Ja jednak się nie dalam, bo jak to w przypadku Drahanki bywa nie pozwalam sobie wejsc na glowe:). On krzyczal, ja pokrzyczałam i sprawa się skończyła, przyszedl czas zapomniec niemila sytuacje i wyjsc w gory. W trase wyruszyliśmy około 7-mej. Było jeszcze chłodnawo, ale sloneczko wznosilo się coraz wyzej i powoli oświetlano szczyty wokolo. Poczatkowo sciezka piela się szeroka dolina w gore, a potem lekko skręcała w lewo. Już wiadomo było, dlaczego z obozu nie było widac przeleczy… ukryla się za kolejnymi wzgorzami. Po drodze spotkaliśmy przemilego pasterza stada owiec, który był świadkiem calej sytuacji w obozie. Powiedzial, ze mamy się nie przejmowac właścicielem namiotu. Czasem ludziom odbija, staja się chciwi i niemili… podobno ten pan już ulegl temu zlemu urokowi:(

Podejscie na przelecz nie było strome.. i powiedziałabym nawet niezbyt dlugie (przewyzszenie wynosilo 700 m). Plecaki były jednak stosunkowo ciezkie, wiec każdy krok wymagal sporego wysilku. Biedny Manu cierpial nieco na chorobe wysokosciowa, ale leki dodawaly sil. Zreszta było tak pieknie, ze sam widok motywowal go do dalszej drogi:) W obozie spotkaliśmy inna cierpiaca duszyczke...mloda Dunke z wilekim bolem glowy…Manu oczywiście przyszedł z pomoca, podarowal Diamox i bol ustapil:). Nie ma jak wzajemna pomoc w gorach:)

Przy podejściu na przelecz minely nas trzy grupy zorganizowane, dwu, trzy osobowe, byli nieco szybsi, ale co się dziwic. Na lekko, z naciskiem przewodnika:) Tym sposobem na przelecz dotarliśmy sami…cisza, spokoj i piekne Himalaje wokolo. Przelecz Ganda La (4970 m npm) zdobyta:):)

Przelecz nie jest wielka, znajduje się tam kamienny kopczych, pokryty licznymi buddyjskimi chorągiewkami. Obok swojego uroku daje również schronienie przed silnym wiatrem, który jest integralna czescia tej przeleczy. Widoki z przeleczy powalaly. Pogoda była przepiekna, wiec wszystkie najwyższe szczyty w okolicy, jedne ośnieżone inne nie, cieszyly nasz oczy:) Na przeleczy spędziliśmy około godziny. Schowani za kopczykiem wcinaliśmy kanapki z serem i cos dla Drahanki – czekoladki:):) Drahanka uwielbia słodycze:) mniam mniam:) Około 11-tej rozpoczęliśmy zejście w dol. Nie było stromo, ale na pewno bardzo dlugo. Krajobraz przepiekny, sloneczko nad nami i ta cisza i pustka.. czego wiecej praganc. Co chwila wyłaniały nam się prześliczne świstaki, a my sobie spacerowaliśmy w dol. Czekalo nas dlugie zejście.. w koncu trzeba było zejsc z wysokości 4970 m na 3450 m npm. Do tego zejście nie było strome, wiec zapowiadala się naprawde dluga droga:) Do kolejnej wioski łazikowaliśmy prawie 3 godziny. Shingo (4150 m) okazalo się skupiskiem kilku domkow, wciśniętych w zbocze gory. Dobrze, ze wioskom w Ladakh towarzyszy zielen i drzewa, dzieki czemu nie ma możliwości ich przegapienia:). My jednak zamiast zatrzymac się w wiosce zrobiliśmy sobie male leżakowanie tuz przed wejściem do niej. Zielona trawka skusila nas niemal jak jablko Ewe w raju. Mielismy polezec tylko chwilke, ale było tak wygodnie i sielankowo, ze i zmrużyliśmy troszke oczko:) Oj jakze ciezko było się potem rozbudzic i isc dalej:) Po tak wyśmienitym odpoczynku nie jest latwo:):)

Ale udalo się.. około 15-tej ruszylismy dalej w droge. Tym razem zejście ciągnęło się przez waski kanion. Kolory skal po obu stronach powalaly. Czasem niebieskie, czasem czerwone, brazowe..niemal jak paleta farb do malowania. Do tego liczne drzewa, często kwitnące róże, pomiedzy którymi trzeba było się przeciskac.. no i caly czas odgłos płynącej rzeki. Było pieknie!!!! Niestety zmeczenie powoli dawalo o sobie znac:) Po drodze spotkaliśmy grupe mieszkańców z wioski Markha, którzy zajmowali się zaopatrzeniem wioski z żywność. Co ciekawe, aby dowieźć cos do wioski mieszkancy zbieraja zamowienie, pieniadze i dwoch trzech z nich wybiera się na wyprawe do miasta. Droga w jedną stronę zajmuje 2 dni, tak wiec cala dostawa około 5:) Nie ma jak niedostępne, odlegle Himalaje. No i wlasnie grupę takich mieszkańców spotkaliśmy. Było ich 4 i około 10 obladowanych konii:) Wskazali nam droge, poromawiali chwile, a potem polecieli w dol:). Do wioski Skiu dotarliśmy, gdy slonce było już za horyzontem. Nie było ciemno, ale stalo się bardziej ponuro.

Tuz przy klasztorze spotkaliśmy młodego mieszkanca, który wskazal nam droge do dobrego homestay. Wybraliśmy ostatni w wiosce. Cena wynegocjowana 650 INR za dwie osoby i mamy nocleg. Dla informacji mogę dodac, ze w dolinie Markha nie ma możliwości negocjowania. Mieszkancy ustalili sobie cene 400 rupii od osoby, bądź 700 za pare i gospodarze nie chca zejsc ani jednej rupii poza ta kwote. 50 rupii w naszym przypadku to discount za to, ze Manu jest Hindusem:). Co ciekawe jak podróżowałam po innych czesciach Ladakh i zostawałam w innych homestay, cena opiewala około 200-250 rupii. Markha jest jednak turystycznym miejscem i nie ma innego wyboru. Oczywiście kwota ta obejmuje jedzenie (obiad, sniadanie i zapakowany lunch na droge).

Tego wieczora już wiele nie robiliśmy. Mala kapiel w przydrożnym strumyku, potem podziwianie przecudownych gor dominujących nad dolina, no i na koniec smaczna kolacja – typowe dla Ladakh pierożki. Smak powiedzialabym wyrafinowany, ale mi smakowalo. Manu jako lokalny ludek wolal cosik innego:)

Około 21-szej zmeczeni zaleglismy w lozku w naszym malym skromnym pokoiku na pieterku:)


28.06 Dzien trzeci – droga ze Skiu (3450 m) do Markha (3850 m)

Wczesna pobudka i w droge:) Ten dzien był chyba najpiękniejszym na naszej markhowej sciezce. Widoki powalaly!! To prawda trasa była bardzo dluga, bo trzeba było przewędrować około 22 kilometrow przez gory, co jest niezłym wyczynem, ale widoki wynagradzaly wszystko.

Jak się okazalo mielismy szczescie, bo dzien przed nami dolina przeszlo ponad 600 osob, w tym większość mnichow, 300 koni, ponad 50 kucharzy. Co roku niektóre z buddyjskich klasztorow organizuja swoiste pielgrzymki po Ladakh. Uwienczeniem tej obecnej był majacy się odbyc na dniach znany na caly Ladakh festiwal w Hemis!!! Stad te tlumy i pielgrzymka do tego miejsca. To ze mielismy jeden dzien opzonienia, uznaje za szczescie, bo nie wyobrazam sobie wędrówki z takimi hordami ludzi!!:)

Sniadanko w postaci chapati i dzemu, pelne brzuszki, uśmiech na twarzy i w droge:). Droga prowadzila przez przepiekne szerokie doliny, w dole płynęła rwaca gorska rzeka, po bokach niesamowite wysokie formacje skalne.. ohhh.. jakze ubolewam nad moimi zdjęciami.. Widoki powalaly, a ja nie potrafie przekazac tego slowami:( Jak to bywa w naszym zwyczaju Skiu opuscilismy jako ostatni, wiec byliśmy całkowicie sami. Przepiekne krzewy rozane i kwitnące roze, trawy, kamienie, zagajniki. Było sielankowo. Raz droga ciągnęła się tuz przy rzece, innym razem wspinala pod gore i umożliwiała szersze spojrzenie na doline! Fruwalam.. Manu tez!!

Po dwoch godzinach zrobiliśmy pierwszy przystanek, gdzies na uboczu, gdzies pod malym drzewkiem..tu spotkaliśmy pierwsza osobke..zakreconego masażystę z Nepalu. Krotka pogawedka i dalej w droge. Potem przyszedł czas na przygody..w naszym zakręceniu zgubiliśmy ścieżkę i trzeba bylo przedzierac się przez rzeke.. haha.. z tak wielkim plecakiem nie było najłatwiej:):). Ale udalo się. Slonce swiecilo niemiłosiernie. Marzylo się o cieniu, schronieniu, ale nie było to najłatwiejsze. Trzeba było wystawic nasze blade buzki na dzialanie promykow:). Po drodze mijaliśmy dwie male wioseczki (Thinlespa), liczne maniwall z przepieknymi buddyjskimi tablicami. Przechodzilsimy kilkakrotnie przez male mosty, wspinaliśmy się w gore, aby potem zejsc w dol. To był przepiekny dzionek. To prawda nasze nogi nadwyrężone poprzednimi dwoma dniami dawaly o sobie znac i wymuszaly krotkie postoje, ale i tak potrafilismy się delektowac jedna z najpiękniejszych dolin w calym Ladakh!! Widoki powalaly, a slonce sprawialo, ze miejsce stawalo się jeszcze bardziej rajskie!!! Slonce skłaniało się ku zachodowi, a przed naszymi oczami pojawila się kolejna szeroka dolina, na ktorej koncu widniala mala wioseczka Markha. Sam widok jednak nic nie mowil, gdyz nadal było to dosc daleko.. kolejna godzina wędrówki i wykończeni po 10 godzinach chodzenia dotarliśmy do wioski Markha. Ze względu na wspomniana wczesniej pielgrzymke, cala trase u dojscia do wioski udekorowano flagami, pieknymi kamieniami. Do tego dla ułatwienia na jednej rzece, przez która do tej pory należało się przedzierac, wybudowano drewniany mostek i było znacznie latwiej:). Jak wiec widac korzyści z pielgrzymki maja wszyscy:). Ostatnie 200 metrow do wioski ciągnęło się straszliwie. Ale dotarliśmy. Na nocleg wybraliśmy drugi z rzedu budynek u wejścia do wioski, tuz przy kampingu dla grup wycieczkowych. To był genialny wybor, gdyz pokoj był przecudowny, prześliczny, czyściutki, a rodzina przemilutka!!! Dla zainteresowanych nazwa– Stangin Palkit Homestay (normalna cena 700, dla Manu 650). Rodzina składała się z przecudownej pary dziadkow, dwoch kobiet i trojki dzieciaczkow. Niestety mężczyźni byli nieobecni, gdyz wyruszyli do Hemis razem z pielgrzymka. Atmosfera w domu była jednak wyborowa. Nie mielismy sil na zwiedzanie wioski.. po 10 godzinach chodzenia nie chcialo nam się nawet myc.. ale co tam:). Siedzielismy wiec z rodzinka, zajadalismy sie pysznym ryzem, dhal i warzywkami, a na koniec śpiewaliśmy, smialisymy się i wyborowo spedzialismy czas. Do tego Manu popijal lokalne piwko (ryzowe), a wiec uśmiech na jego twarzy stawal się coraz szerszy:) To był niesamowity dzien i niesamowity wieczor!!

1 komentarz: