czwartek, 29 października 2009

Trekking w dolinie Markha cz.2

29.06. Dzien czwarty – droga z Markha (3850 m) do Hankar

Wczesna pobudka, bo przed nami kolejny dzien wędrówki. Kochana rodzinka Stanginow poczestowala nas pysznym śniadankiem. Na nasza prosbe panie z samego rana przygotowaly przepyszny lokalny chlebek zwany – „kambir”. Chlebki sa okragle, puszyste i smakują wysmienicie, szczególnie, ze sa domowej roboty. Panie od rana musialy się nizle namęczyć, aby go upiec, bo piecze się go najczęściej w specjalnym ognisku na zewnatrz domu, a jego przygotowanie zajmuje sporo czasu. Wynik jednak jest rewelacyjny, gdyz podniebienie skacze ze szczęścia jedząc takie rarytasy:). Do tego pyszna herbatka z mlekiem i przyprawami („masala chai”) i usmiech na twarzy. Po śniadanku przyszedł czas na sesje fotograficzna. Zdjecia z cala rodzinka, dziadkami pracującymi na polu.. ohhh.. jakze cudowny to był czas. Szkoda, ze minal.
Było nam tam tak fajnie, ze nawet zastanawialiśmy się czyby nie zostac jeden dzien dłużej. Jednak obawa, ze Manu nie zdazy wrócić do Delhi na czas motywowala. Około 8-mej opuscilismy wiec przecudowny homestay Stanginow. Poczatkowo droga prowadzila do serca wioski Markha. Najpierw przechodzilo sie przez most na rzece, potem lekko pod gore i juz bylismy na wzgorzu, gdzie znajdowal się przecudowny klasztor wioski Markha. Widok, który się z niego rozpościerał zapieral dech w piersiach. To było niesamowite. Przed nami widoczna była cala dolina Markha, szeroka, z przecudownymi szczytami i fomami skalnymi po bokach, a do tego to sloneczko.. które oświetlano każdy skrawek ziemi nadając mu jeszcze bardziej sielankowy obraz. Niestety w klasztorze nie było nikogo, gdyz wszyscy mnisi i wieksza czesc wioski poszla z pielgrzymka do Hemis. Nie udalo nam sie wiec zobaczyc klasztoru w srodku, ale to zostawiliśmy na nastepny raz:)
Mimo, ze było już poznawo nie chcialo nam się isc dalej.. Przez półtorej godzinki siedzielismy wiec na wzgorzu Markha i podziwialismy krajobraz. Było tak uroczo i sielankowo!!!
Potem przyszedl jednak czas, aby wyruszyc w droge…najpierw zejście w dol, potem przez mala rzeke, aż dotarlismy do drugiej czesci wioski zlokalizowanej na przeciwleglym zboczu. Tu spotkaliśmy grupe mieszkańców, którzy wlasnie obrabiali mieso krowy. Okazalo się, ze zdechla zeszlej nocy, co oczywiscie jest ogromną strata dla calej rodziny. Pogawedzilismy chwilke i ruszyliśmy dalej w droge.
Dolina przed nami była szeroka, ale w miare jak szliśmy do przodu zwezala się coraz bardziej. Zgodnie z informacjami w przewodniku nie mielismy przed soba dlugiej wędrówki, dlatego nasze tempo nie było zawrotne.:)
W pewnym momencie sciezka wpiela się na kolejne wzgorze. Pojawila sie wiec koniecznosc podjecia decyzji, ktoredy isc...gora z wiekszym wysilkiem, czy w ciemno po plaskim bez potu na czole:):)... przekornie postanowilismy isc wzdłuż rzeki. I tu niespodzianka. Rzeka zrobila się na tyle szeroka, ze obrana przez nas sciezka zniknęła w wodach gorskiego potoku. Niezle musieliśmy się wiec namęczyć, aby przejść niezmoczeni:)
Potem kolejna dolina i piekne widoki. Po jakims czasie dotarlismy na wzgorze, gdzie znajdowalo się wiele modlitewnych, buddyjskich maniwalls. Stad widok rozpościerał się na przecudowna skale, przypominajaca w swoim wygladzie zęba. WOW… była wysoka i szpiczasta. Pieknie komponowala się z otoczeniem:). Znow przystanęliśmy na chwile i delektowalismy się widokami.
Potem 20-minutowe zejście w dol i kolejna niespodzianka. Trzeba było przejść przez rzeke. Dzien wczesniej w związku z pielgrzymka mnichow na rzece położono dwa pale (mialy tworzyc swoisty most). Niestety kolataly się we wszystkie strony. Niby mialo to pomoc, ale czy pomagalo to nie wiem:) Była godzina trzynasta, wiec poziom wody byl bardzo wysoki i wzrastal z minuty na minute. Do tego przejscie w jakimkolwiek innym miejscu bylo niemozliwe i tez podnosilo adrenaline:) Manu jednak przyjal poze bohatera, zdjął buty i asekurując mnie pomogl przejść z ciezkim plecakiem na druga strone.. ale byloby gdybyśmy wpadli do wody..hahaha:) Potem jednak i tak nie obeszlo się bez kapieli:)
Po pierwszym przekroczeniu rzeki sciezka prowadzila przez swoista mala wysepke. Z jednej strony rzeka, po drugiej stronie wysokie skaly, do tego rzeka zakręcała za rogiem. To powodowalo, ze cale miejsce wyglądało jak mala bezludna wyspa, która musimy przejść by dotrzec do celu. No, ale nie obylo sie bez atrakcji. Za rogiem czekala kolejna niespodzianka- kolejne przejscie przez rzeke. Tym razem mostku ani pali nie było, pozim rzeki był bardzo wysoki, nurt bardzo szybki, wiec czekala nas niezla przygoda:) Najpierw znaleźliśmy miejsce, gdzie dno wydawalo się najbardziej płytkie, potem rozebralismy się do bielizny i w droge. Trzymajac się za rece zanurzyliśmy nasze rozgrzane ciala w lodowatej wodzie i krok po kroku, kiwając się pod wpływem sily wody zmierzaliśmy na druga strone rzeki ...WOW. Jakze to było ekscytujące, ale zarazem i lodowate doświadczenie. Haha..Udalo się.. plecaki przetrwaly niezmoczone, a my szczesliwie dotarliśmy na druga strone. Byliśmy jednak cali mokrzy, wiec pojawil sie kolejny zwariowany pomysl.. dlaczego by tez nie wziąć kapieli tutaj:) Super … w koncu nie mylismy się od trzech dni (wstyd przyznac, ale w Himalajach to możliwe; nie ma warunkow, a mycie może cie rozłożyć na kawali. Lekkie przeziębienie i pojdziesz dalej. Dlatego należy unikac takich rarytasow:)). Tym sposobem rozebraliśmy się i wskoczyliśmy do rzeki:)Przyszedl czas pluskania!!! Nie ma jak kapiel na golaska w lodowatej wodzie w srodku Himalajow:). Nie powiem, ze nie było adrenaliny, ze ktos może nadejść.. niby Himalaje, ale przez przypadek moglby się nawinac jakis ostaly mnich z pielgrzymkowej ekipy, a tu dwa nagie ludziki buszujące po gorskiej rzece.. haha.. byloby zabawanie. Cale szczescie udalo się.. mielismy swietna zabawe, a nikt nas nie przyłapał:)
Potem dalej w droge…Zaraz za zakretem natraflismy na prześliczny klasztor polozony wysoko na wzgorzu. Klasztor przynależy do znajdującej się o 20 minut drogi wioski Umlung. Zostawilismy wiec nasze ciezkie plecaki u podnóża gory i zaczelismy wdrapywac sie do klasztoru. Podejście było naprawde strome, ale i tak zajęło nam tylko 15 minut. Widok z klasztoru był oszałamiający. Cudownie!!! Przepiekne wysokie szczyty dookoła...niemal na dotkniecie reka! W klasztorze spotkaliśmy malego mnicha. Okazalo się, ze od ponad roku mieszka tu sam samiusienki na klasztornym wzgorzu. To prawda, ze na noc przenosi się do wioski, gdyz zycie w takim miejscu, w takim odosobnieniu, na pewno nie nalezy do latwych i przyjemnych. Niemniej miejsce jest urokliwe, stara czesc klasztoru niesamowita, a maly mnich przesympatyczny!!! Spedzilismy tam ponad godzine, było przemilo. Potem dalej w droge bo robilo się coraz pozniej.
Do wioski Umlung doszliśmy po pol godzinie. Tu kolejny przystanek spowodowany burczeniem w naszych brzuszkach:). Wyciagnelismy zupki chinskie i poprosilismy przesympatyczna mieszkanke, aby zalala nam je ciepla woda i poczestwoala pyszna herbatka. Wioska Umlung jest mala. Znajduje się tu tylko kilka domkow, na dachach których znajduja się stosy siana. Do tego ta przesympatyczna strasza kobietka z wnuczkiem, taka zadowolona i radosna, ze może nas ugościć. Było przesympatycznie!!! Znow poleniuchowalismy za dlugo i powstala obawa, ze nie wyrobimy się do wieczora.. haha.. dzien miał być luzny, a mysmy się tak rozluźnili, ze ciezko było dreptac dalej. Udalo się jednak..pamietam moment jak dotarliśmy do kolejnej doliny, która worzyla się przed nami po przejsciu waskiego wawozu. Na wzgorzu znajdowaly się przepiekne miniwall’e z przecudownymi tablicami modlitewnymi (te były przepiekne i zadko spotykane w innych czesciach Ladakh), a na koncu doliny widoczna juz była zabudowa kolejnej wioski na naszej trasie- Hankar. Niestety sloneczko powoli chowalo się za horyzontem, a my szlismy dalej. Tuz u wejścia do wioski spotkaliśmy lezacego na srodku drogi osiołka.. nie wiem.. moze on tak wita wszystkich przybywających:) Mimo, ze bylo juz pozno, udalo nam sie jeszcze obejrzec malutki klasztor skryty na stoku gory.
W domu kochanych gospodarzy w wiosce Markha dostalismy namiar na siostre babulki Stangin’ow, ktora mieszka w Hankar i u ktorej moglismy przenocowac. W ten sposob zmierzaliśmy do konkretnego homestay. Jednak trafic tam nie było najłatwiej. Co ciekawe zmierzając w kierunku, który nam wskazano spotkaliśmy wspomniana siostrzyczke. Wlasnie biegla do wioski, do jednej z sasiadek. Wskazala nam, ze mamy isc dalej do jej domu,a ona zaraz wroci. Ale co ciekawe droga się rozwidlala...jedna szla pod gore, a druga ciągnęła się wzdłuż rzeki. Byliśmy już zmeczeni, ale Manu się nie poddal.. poszedł posprawdzac drogi i wyszlo, ze zostaje nam tylko wspinaczka pod gore.. powolutku, zmarznieci wspinaliśmy się wyzej. Widok jaki ukazal nam się w momenecie, gdy opuscilismy swoisty wąwoz, ktoredy piela się droga, był oszałamiający. Przecudowna zielona dolina, ukryta pomiedzy wysokimi gorami. Na jej koncu po prawej stronie przecudowny ośnieżony szczyt Kangyatze (6400 m npm) – moje kolejne wspinaczkowe marzenie. Może nastepnym razem:):) Z drugiej strony tuz obok wioski znajduja się ruiny starego fortu. Wysokie wzgorze, a na nim spiczaste ruiny!! Jakze zadziwiajacy widok!!. Niestety nie udalo nam się tam wejsc.. a na pewno byloby ekscytująco. Gorna czesc wioski Hankar była całkowicie opustoszala, gdy tam dotarlismy. Już się przyzwyczilismy, ze wszyscy wyruszyli z pielgrzymka do Hemis. Nie zastaliśmy ani jednej żywej duszyczki, towarzyszyly nam tylko osiołki – mamuska i maly osiolek.. jakze slodki:). Do tego nasza pani gospodyni nie wracala, wiec nie wiedzielismy co robic. Robilo się naprawde ciemno i zimno, wioska calkowicie pusta, nikogo nie ma. Czekalismy tak pol godziny, godzine.... Potem jednak nerwy wzięły gore i postanowislimy wracac do dolnej czesci wioski. Wtedy to pojawila się nasza gospodyni. Jak się okazalo nie mówiła nawet w hindi, a co dopiero po angielsku. Zaprowadzila nas do swojego skromnego domostwa, gdzie zostalismy na noc. Jak się okazalo, nie był to typowy homestay, gdyz nie nocuja tu inni turyści. Mielisimy wiec przyjemność spac w typowym ladakhijskim domu:) Było skromnie, ale bardzo czysto, a gospodyni mimo, ze nie władała zadnym znanym nam jezykiem była przesympatyczna i goscinna. Ugotowala dla nas pyszny obiadek (ryz z warzywami), a my wcinaliśmy jak opętani. Widac ze nasze brzuszki były puściutkie:). Ubawila mnie reakcja Manu, gdyz po raz pierwszy znalazł się w Indiach w sytuacji, gdzie nie mogl się dogadac z innym człowieczkiem. Nasza mila gospodyni uzywala tylko lokalnego ladakhijskiego dialektu, wiec komunikacja była utrudniona. Dla mnie to norma, w koncu nie znam nawet hindi:).. ale dla Manu była to nowa sytuacja. A jakze się denerwowal, ze ta pani nie rozumie jego, a on jej. Jaki mialam ubaw:) Ja w taki sposob zyje od ponad półtora roku, nie zawsze rozumiem co się dzieje wokolo, ale przeciez to jest najwieksza frajda:). Po pysznym jedzonku i nasiadowce z gospodarzami przyszedł czas na relaks. Wczesniej jednak poprosiliśmy o troche cieplej wody, aby moc wygrzac poodbijane od kamieni stopy. Fajnie, bo najpierw zaczelismy się bawic w palenie w piecyku w jednym z pokojow, a potem siedzielimy i gadaliśmy z synem gospodyni, który nie wiadomo skad i nie wiadomo w którym momencie zjawil się nagle w domu:). Na koniec około 22-giej zaleglismy na materacach i oddalismy się snowi:) To był piekny dzionek. Zapowiadal się bardzo leniwie, ale na koniec okazal się nieczego sobie wyczynem:)

30.06. - Dzien piaty – droga z Hankar do Nimaling (4878 m npm)
Jak to w każdym homestay bywa na sniadanko słynne hinduskie chapati wraz z omletem i maslem. Nasza gospodyni była jednak tak podekscytowana naszym pobytem, ze przygotowala nam wielgaśny lunch na droge (ugotowane jajko, ziemniaczek, chapati i nawet soczek). Wow wyżerka na caly dzionek:). Około 8-mej wyruszyliśmy w dorge. Pozegnanie z miluchna gosposia, papa i przed siebie. Jak wcześniejszego dnia nie spotkaliśmy nikogo, tak teraz przechodząc przez wioske mijaliśmy wielu lokalnych mieszkańców. Najpierw staruszke z dwojka malych dzieciaczkow, które uwieszaly jej się na ramionach, a ta ledwo robila krok za krokiem. Potem dwie kolejne panie w przepieknych lokalnych strojach, pracujące na polu. Nie spotkaliśmy zadnych innych turystow, gdyz zasadniczo niewielu z nich zatrzymuje się w Hankar. Wiekszosc z nich podaza dalej do nastepnego przystanku jakim jest polana okreslana jako Thachunche (4250 m).
Poczatkowo droga prowadzila dolina, na koncu ktorej widnial szczyt Kangyatze. Potem przechodzilo się mostem na druga strone rwacej gorskiej rzeki, a na koniec skręcało w doline po lewej stronie. W miare wedrowki waski skalisty kanion, który otwieral wejscie do doliny, stawal się coraz szerszy, az zamienil się w piekna zielona doline z niesamowita formacja skalna po prawej stronie. Skaly były warstwowe wielokolorowe, po porstu nieziemskie.
Co ciekawe Manu dostal dzisiaj wyjatkowej energi i niemal biegal po tych gorach. Ja sobie spokojnie dreptalam za nim, delektując się widokami. Po godzinie przystanelimy na chwilke w cieniu, posmakowaliśmy loklanej czekoladki i dalej w droge. Tu już nie było stromo, choc droga ciągnęła się nadal w gore. Po pol godzinie dotarliśmy do Tchachunche- malej, prześlicznej, zielonej polany, ukrytej pomiedzy wysokimi gorami. To tutaj większość grup trekkingowych zatrzymuje się na nocleg. To prawda jest sielankowo i pieknie.. ale tak jak wspomniałam.. w takich miejscach nie ma kontaktu z lokalna społecznością. Tylko ty, gory i towarzystwo z namiotu. To tez piekne odczucia, ale ja pokochalam wizyty w lokalnych domkach i to mi sprawia wielka frajde.
W Thachunche spotkaliśmy trojke Kanadyjczykow, którzy podobnie jak my zalegli na trawce i delektowali się pieknym sloneczkiem i sielankowym miejscem. Porozmawialsimy z nimi chwilke, powymienialiśmy się doświadczeniami, a potem rozstaliśmy. Nasze drogi przeplataly się co chwila do samego wieczora, gdyz podobnie jak my zmierzali do Nimaling. My jednak poleniuchowaliśmy w tym miejscu znacznie dłużej. Niestety naszly chmury i zrobilo się nieco zimniej, wiec trzeba było zmierzac dalej. Manu mnie zaskakiwal.... był tak rozentuzjazmowany, chetny do chodzenia. I wychodzilo mu to. Nawet nie stawal, nie zatrzymywal się co piec minut. Wolnym tempem zmierzal do gory, a przeciez robilo się coraz stromiej. Z wysokosci 4200 m musielismy wejsc na ponad 4800 m. Droga poczatkowo prowadzila pod gore, miedzy licznymi głazami, potem przechodzila w kolejna dolinke, gdzie było znacznie mniej stromo, ale za to dłużej. Po półtorej godzinie dotarlismy na wzgorze, z którego rozpościerał się widok na cala doline, która przed chwila przywędrowaliśmy, jak i na przecudowny ośnieżony szczyt Kangyatze (6400m). Dodatkowo wzgorze pokryte było ogromna ilością kamiennych kopczykow poukładanych przez turystow. Były male i przypominaly krasnoludki… nazwalam je wiec „krasnoludkowe wzgorze”:) Co ciekawe widok na jedna ze stron przypominal mi tureckie grzybki. Spiczaste formacje skalne, niemal jak grzybki z Goreme w srodkowej Turcji:).Pieknie.
Potem droga nadal piela się wysoko do gory. Kangyatze towarzyszylo nam przez caly dzionek. Manu powoli opadal z sil, wiec az ciezko opisac, jaki uśmiech pojawil się na jego twarzy, gdy doszliśmy na kolejny płaskowyż, gdzie znajdowaly się dwa male jeziorka.
Ohhhh coz to był za widok.. wokolo wielkie Himalaje i to odbicie w wodzie.. a nad wszystkim górował szczyt Kangyatze. CUDO!!!!. Tu tez posiedzieliśmy ponad godzine, zajadając się pysznym lunchem (pamiętam ze musielsimy oddac naturze ostatnie kromki chleba zabrane z Leh,.. niestety zaczely się psuc.. chleba wiec już nie będzie:)). Zrobilo się jednak bardzo zimno, w koncu wysokość robila swoje. Przed nami jeszcze godzina podejścia do Nimaling. W drodze spotkaliśmy grupe mieszkancow Hankar, którzy wracali do wioski z mnisiej pielgrzymki. To oni uswiadomili nam jaka trasa jeszcze przed nami:).
Niestety choroba wysokosciowa dala o sobie znaki. Manu czul się nieco slabiej i zaczynala go bolec glowa. Musielismy robic liczne odpoczynki! Tym sposobem ostatnia godzina przeciągnęła się do prawie dwoch… ale to nawet lepiej.. w koncu nigdzie nam się nie spieszylo:). Poza tam w dole doliny widzielismy już oboz w Nimaling. Dolina gdzie znajduje się baza przed wejściem na kolejna przelecz jest bardzo szeroka, plaska i znajduje się tu wiele stad owiec, krow i dzo. Ogolnie oboz nie jest pieknie zlokalizowany, choc i tak widnieje nad nim sławetny szczyt 6400m. Z drugiej strony pasma wyraznie widzoczna jest przelecz, która była naszym celem na nastepny poranek – Kongmarula (5274 m). Wydawala się być tak blisko, a zarazem była tak daleko:).
Około 17-tej dotarliśmy na miejsce do obozu Nimaling. Zgromadzonych tu było kilka grup, które mijalismy każdego dnia (w koncu wszyscy turyści ida w tym samym kierunku). Spotkalismy również przyjaznych Kanadyjczykow z poranka, jak i dosc wielka grupe Hiszpanow, którzy zmierzali w przeciwnym kierunku, a których celem koncowym była wspinaczka na Stok Kangri. Ciekawe, ze ponad tydzień pozniej wspinając się do bazy pod Stok Kangri spotkalam wlasnie ta grupe. Oni jednak nie mieli szczescia. W dniu kiedy się wspinali, było zalamanie pogody, padal nawet snieg, a widoczność była zerowa. Tym sposobem nie widzieli nic. Ale to było pozniej:).
Caly wieczor spedzilismy na rozmowach z Kanadyjczykami (jeden z nich cierpial od kilku dni na chorobe wysokosciowa i brak apetytu, wiec dla nas szokiem było to, ze nadal idzie.. no ale w koncu to ich odpowiedzialność).
Pamietam jak zabawnie było w namiocie z gospodarzami... tego dnia zakladali smieszne drewniane drzwi do namiotu (co ciekawe to nie jest nawet prawdziwy namiot, a spadochron lotniczy, który nałożony na skalki tworzy specyficzny kształt namiotu, w którym można przebywac). Jakze zabawne było patrzenie jak nie mogą sobie poradzic z rownym ustawieniem drzwi i przymocowaniem ich tak by funkcjonowaly:). Pamietam również jaka podekscytowana bylam, gdy spacerując po obozie spotkalam lokalnego opiekuna bydla, który wlasnie wracal z wypasu z mala owieczka na rekach. Urodzila się pol godziny wczesniej. Jakze ona byla piekna!!! Na kolacje dostaliśmy pyszny ryz z warzywami, a po przecudownym zachodzie słońca w calej dolinie zaleglismy w namiotach. My z Manu dostaliśmy maly dwuosobowy namiocik, kształtem przypominajacy standardowe namioty. WOW:):) Kanadyjczycy wyladowali z spadochronie:):). Wraz z namiotem dostaliśmy sterte kolder i kocow, wiec na mroz z nocy narzekac nie moglismy.. po mimo wysokości, bo w koncu byliśmy na 4800m:)
Gdy w nocy wydostałam się na zewnatrz za potrzeba.. niebo i zageszczenie gwiazd na niebie powalily urokiem. Takich widokow nie zobaczy się nigdzie indziej jak tylko w gorach!! Niezapomniane wrazenia!

31.06. – dzien szósty – droga z Nimling przez Kongmoru La (5274m) do Shang Sumdo (3973 m)
Wczesna pobudka …w koncu dzisiaj dluga trasa przed nami.
Niestety pogoda nie dopisala. Slonce skrylo się za czapa chmur i było zimnawo.
Jak to w naszym zwyczaju bywa wyszliśmy z obozu jako ostatni:). Podejście na przelecz nie było dlugie i dla mnie niezbyt meczace. Niestety Manu odczul je znacznie bardziej. Diamox nieco działał, wiec jego bol glowy powoli ustawal. Jednak wysokość dawala we znaki. Ciezej się oddychalo, szybciej męczyło. Widoki były nadal piekne, bo przepiekny szczyt Kangyatze nadal widnial na wprost nas. W miare jak podchodziliśmy coraz wyzej, jego lodowiec stawal się coraz bardziej widoczny i zachęcał do wspinaczki po lodzie… ohhh.. ile bym dala, aby teraz moc tam isc:).
Manu niestety zostal nieco w tyle. Ja nie chodze szybko, ale nie mam potrzeby stawania. Kondycja pozwala mi powolutku isc do gory bez jakichkolwiek przysnakow, nawet przez trzy godziny bądź dłużej. Dlatego po dwoch godzinach podejścia weszlam na przelecz – Kongorula (5270 m npm) zdobyta!!:) Widoki oszałamiające!!! Zostawilam swój plecak i zeszlam w dol do Manu. Biedny wymęczył się masakrycznie. Podejscia na ponad 5000 m nie sa jego domena:). Wzielam od niego ciezki plecak i już mu było lzej. Dzieki temu wszedł na przelecz z uśmiechem na twarzy, a ja zdobylam przelecz po raz drugi:). Jak to na każdej przeleczy w Himalajach bywa, na srodku znajduje się kamienny kopczyk z ogromna ilością horagiewek modlitewnych.Tu tez tak bylo:) Tu tez spotkaliśmy trojke znajomych Kanadyjczykow, z którymi spedzilismy mila godzinke na szczycie. Oczywsicie w dol wyruszyli znacznie wczesniej niż my. Ja łudzilam się, ze wyjdzie sloneczko i ujrzymy caly krajobraz i najwyższe szczyty w promieniach słońca. Nie udalo sie jednak! Obok utraconych zdjęć to kolejna motywacja, aby tam wrócić.. nie widziałam widoku z Kongmarula przy pieknej pogodzie:(.
Około 11-tej zaczęliśmy schodzic w dol…zejście było bardzo strome, dlugie i niestety towarzyszyla nam sprzeczka, która popsula humor obojgu. Ale tak to bywa w relacjach miedzyludzkich:). Zejscie było naprawde dlugie. Poczatkowo na otwartej przestrzeni, licznymi zygzakami. Potem coraz nizej i nizej, ale nadal stromo. W koncu chodzilo się tuz przy gorkim strumyku przechodząc z jednej strony na druga, raz w gore, raz w dol. Kolana niestety krzyczaly ratunku:):). Po trzech godzinach dotarlismy do Chuskurmo, jednego malego namiotu, gdzie zjedlimy zupke, wypiliśmy herbatke i chwilowo odpoczęliśmy. Pomoglismy również właścicielowi namiotu, który cierpial na bol glowy, a polski ibuprom stał sie dla niego zesłaniem z niebios:). Przed nami jednak nadal dwie godziny drogi w dol.. już niemal po plaskim , ale wciaz daleko. Caly czas szlo się dosc szeroka dolina, wśród drobnych kamieni, z pieknymi widokami po obu stronach. W okolicach wioski Chordo spotkaliśmy corke wlasciela namiotu, gdzie zrobiliśmy ostatni odpoczynek. Jakze mila i uprzejma była.. niestety na pogaduchy nie było czasu.. zaczęło się robic coraz pozniej, a my byliśmy jeszcze bardzo daleko od celu.
Droga do wioski Shang Sumdo była kreta, często wznosila się do gory by potem opasc nisko w dol, niemal do poziomu rzeki. Dochodzac już do naszego celu opadaliśmy z sil. Była prawie 19-ta wieczor, a my wypruci z sil… dzionek był piekny, ale naprawde meczacy.
Wioska Shang Sumdo polozona jest w pieknej dolinie, duzo tu zieleni, w dole plynie rzeka.. i caly krajobraz wyglada sielankowo. Nocleg znaleźliśmy niemal w ostatnim domku tuz za kampingiem dla grup turystycznych. Sprawdzilismy dwa homestay i ten drugi bardziej przypadl nam do gustu (cena standardowa- 650 INR, ale choc pokoj był wiekszy i ladniejszy). Wykapalismy się pobliskim strumyczku, upraliśmy brudne rzeczy, poleniuchowaliśmy na materacach, a na koniec zjedliśmy przepyszny obiad razem z sympatyczna rodzinka (mama, corka i synek, niestety z nieprzyjemnymi przejsciami w zyciu). Około 22-giej zmógł nas sen:).

1.07. Dzien siodmy – HEMIS festiwal
Wczesna pobudka, bo o godzinie siódmej odjeżdżał nasz autobus. Standardowo większość turystow poswieca ten dzien na zejście z Shang Sumdo do kolejnej wioski, skad można zlapac autobus do Leh. My jednak przeanalizowaliśmy sytuacje i stwierdzilismy, ze nie ma przyjemności w schodzeniu po drodze, tuz kolo slupow elektrycznych. Ani widokow, ani przyjemności. Postanowilismy wiec zaoszczędzić czas i udac się tego dnia na rozpoczynajacy się w Hemis buddyjski festiwal. Jakie to sczescie, ze akurat dzisiaj się zaczynal i akurat dzisiaj skonczylismy nasz trekking bedac w okolicy.
Hemis Festival to jeden z najbardziej znanych festiwali w calym Ladakh, a my będziemy mogli być jego uczestnikami. WOW!!!. Nie obeszlo się jednak bez malych perypetii o poranku. Po sniadaniu (chapati i omlet.. ojj.. chyba już mi się znudzil ten zestaw) pokłóciłam się z gospodynia homestay. Niestety chciala nas oszukac. Oczekiwaliśmy, ze zapakuje nam lunch na droge, a ona wypiela się i powiedziala, zerodzinka zjadla jej wszystko i już nie ma nam co dac na lunch. Grzecznie poprosilam wiec o zwrot kosztow... w koncu za lunch placilismy. Ona jednak nie miala ochoty tego zrobic. Tak naprawde nie zależało mi na tym lunchu, bardziej chciałam dac nauczke kobiecie, ze nie może oszukiwac obcokrajowcow. Wiedzialam, ze to jedzenie ma... tylko łudziła się ze zaoszczędzi nie dajac nam nic. W ostateczności po niemilej rozmowie zapakowala normalne jedzonko i dala nam na droge. Tym udowodnila, ze miala ochote nas oszukac:(. Niestety Manu był na mnie wściekły, ze znow zrobilam aferze:(. On należy do osob pokojowych, które nie będą się wykłócać o nic… ja jednak do takich osob nie naleze i nie lubie jak mnie ktos oszukuje, bądź jest niemily, nie mając racji. Jednym slowem walcze o swoje…. Zycie mnie tego nauczylo:)
Punkt 7-ma maly autobusik zapakowany po brzegi odjechal z Shang Sumdo. Mielismy szczescie, gdyz dla ułatwienia zycia tutejszym mieszkancom tego dnia autobus jechal najpierw do
Hemis, a potem do Leh. Dzieki temu nie musieliśmy kombinowac i wysilac sie za bardzo z dojazdem do Hemis:) Niestety byliśmy brudni i mielismy wielkie plecaki!!! Ale co tam.. przeciez nie przepuscimy takiego swieta ze wzgledu na wyglad:).
Wstep do klasztoru kosztowal 100 rupii (oczywiscie tylko dla obcokrajowcow, bo dla lokalnych za darmo:). Az ciezko opisac jaka ogromna liczba ludzi zgromadzila sie w srodku. Nie bylo miejsca aby usiasc, wszedzie przeciskali sie ludzie. Na nasze szczescie wystepy jeszcze sie nie zaczely, wiec mielismy czas aby poprzygladac sie zgromadzonym. Wszyscy mieszkancy sasiednich wiosek byli przepieknie poubierani... lokalne kolorowe stroje,specjalne czapki na glowach, niektorzy z mlynkami modlitewnymi. Pieknie!!! Szkoda tylko ze taki tlum. Poniewaz zalezalo mi na ladnych zdjeciach stanelam na wprost sceny, gdzie siedzial glowny Rimpoche i gdzie miala rozgrywac sie cala akcja. Niestety pozniej po zakonczeniu przedstawienia nieco ucierpialam na tym. Tlumy byly tak wielkie i w momencie, gdy przechodzil glowny opiekun klasztoru, nacisk byl tak wielki, ze wszystkie barierki, przy ktorych stalam wyłamały sie, a caly tlum spadl na mnie. Nie mialam jak oddychac, niemal zemdlalam. Cale szczescie pomogla mi sluzba ochrony klasztoru. Dosc szybko posciagali dziesiatki osob lezacych na mnie, dzieki czemu moglam zaczac oddychac. Potem odprowadzili na bok i dali troche wody, tak abym doszla do siebie...i pomyslec, ze to Ladakh i klasztor.. z opisu powiedzialabym, ze to koncert rockowy:):):)
Przedstawienie rozpoczelo sie okolo godziny jedenastej. Słonce grzalo tak niemilosiernie, ze po godzinie stania i oczekiwania na artystow, kazdy byl straszliwie zmeczony. Jednak gdy na scenie pojawili sie mnisi w przeroznych maskach, tanczacy w takt buddyjskich mantr, kazdy zapomnial o zmeczeniu. Klasztor unosil sie w powietrzu. Az ciezko opisac jak kolorowe i piekne stroje mieli poszczegolni mnisi, i jak pieknie poruszali sie w takt tych dzwiekow. Tego widoku nie zapomne do konca zycia!!! Kolejne wystepy przedstawialy poszczegolne sceny z buddyjskich wierzen.. raz smoki, raz zwierzeta, raz postacie ludzi..a wszystko to z buddyjskim moralem!!! Cudo!! Tance i spiewy trwaly do poznego popoludnia. I pomyslec ze to byl dopiero pierwszy dzien festiwalu...a jakze niezapomniany!!!
Tylko tych zdjec tak brak...:(:(

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz